David Morrell -- Akt desperacji

David Morrell -- Akt desperacji, Morrell David(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Morrell David

    Akt desperacji

 

DAVID MORRELL (ur. 1943 w Kitchener w Kanadzie) - światowej sławy autor powieści sensacyjnych. Od 1966 mieszka w USA. Ukończył Penn State University i obronił pracę doktorską z literatury amerykańskiej. W latach 1970-1986 pracował jako wykładowca na Iowa University. Zafascynowany twórczością Ernesta Hemingwaya, Richarda Mathesona, Johna Bartha. Prezes The International Thriller Writers Organization. Autor ponad 20 powieści, 3 książek niebeletrystycznych (m.in. monografii poświęconej twórczości Johna Bartha), a także licznych opowiadań z gatunku grozy i sensacji. Jego najbardziej znane thrillery to Pierwsza krew (1972; sfilmowana jako Rambo z Sylvesterem Stallone w roli tytułowej), Testament (1975), trylogia Bractwo Róży (1984), Bractwo Kamienia (1985), Bractwo Nocy i Mgły (1987) oraz Piąta profesja (1990), Podwójna tożsamość (1993), Infiltratorzy (2005), Łowca (2007) i najnowszy - The Spy Who Came for Christmas (2008). Na podstawie Bractwa Róży powstał niezwykle popularny miniserial telewizji NBC z Peterem Straussem i Robertem Mitchumem w rolach głównych.

 

Tego autora

INFILTRATORZY

     ŁOWCA AKT DESPERACJI

Wkrótce

PODWÓJNA TOŻSAMOŚĆ

       KOMPLEKS WINY SZPIEG NA BOŻE NARODZENIE

Oficjalna strona internetowa Davida Morrella www.davidmorrell.net

 

    AKT DESPERACJI

DAVID MORRELL

Z angielskiego przełożył PAWEŁ WIECZOREK

WARSZAWA 2008

 

    Tytuł oryginału: DESPERATE MEASURES

Copyright © David Morrell 1994 Ali rights reserved

     Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008

Copyright © for the Polish translation by Paweł Wieczorek 2008

Redakcja: Lucyna Lewandowska

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7359-640-5

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie inłernetowe

www.merlin.pl

www.empik.com

WYDAWNICTWO ALBATROS

        ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: OpolGraf S.A., Opole

 

Dla Mela Parkera,

nie tylko wspaniałego redaktora, ale i przyjaciela, o jakim marzy każdy pisarz

 

LU Q LU

 

 

 

1

  W magazynku samopowtarzalnego pistoletu kalibru 45 mieściło się siedem pocisków, ale teraz tkwił tam tylko jeden. Pittman załadował go do komory jednym szybkim ruchem zamka i dobrze naoliwiony metal przesunął się z cichutkim trzaśnięciem. Bohaterem pierwszej historii, jaką opisał dla gazety osiemnaście lat temu, był emerytowany policjant, który popełnił samobójstwo. Pittman nigdy nie zapomniał usłyszanej przypadkiem na komisariacie rozmowy. Była to wymiana zdań przy automacie do kawy między dwoma mundurowymi policjantami, rozmawiającymi o śmierci swojego byłego kolegi.

— Nie wytrzymał emerytury...

— Miał problem z alkoholem.

— Żona go zostawiła.

  — Ale odszedł w dobrym stylu. Zapasowa broń, samopo

wtarzalna czterdziestkapiątka z jednym nabojem.

  To ostatnie stwierdzenie zdziwiło Pittmana, ale kiedy poznał podstawy działania ręcznej broni palnej, dowiedział się, że po wystrzale pistolet samopowtarzalny wyrzuca zużytą łuskę i załadowuje do komory następny nabój. Równocześnie iglica sama wraca na swoje poprzednie miejsce, co sprawia, że w razie potrzeby można znowu strzelać. Emerytowany policjant najwyraźniej uznał, że pozostawienie obok swojego ciała załadowanego pistoletu byłoby niewłaściwe. Nie mógł przewidzieć, kto go znajdzie. Mogła to być gospodyni, ale równie dobrze

 

broń mógł podnieść jego dziesięcioletni syn. Aby uniknąć ryzyka, że może jeszcze komuś zaszkodzić, załadował pistolet jednym nabojem. Po strzale zamek zatrzyma się w pozycji przesuniętej do tyłu, komora będzie pusta, a broń bezpieczna.

„...odszedł w dobrym stylu".

  Właśnie dlatego Pittman również załadował pistolet jednym nabojem. Kilka tygodni wcześniej wystąpił o pozwolenie na broń. Dziś po południu, kiedy komisja weryfikacyjna ustaliła, że nie był karany, nigdy nie przebywał w ośrodku psychiatrycznym z powodu agresywnego zachowania i tak dalej, otrzymał pozwolenie na udanie się do sklepu sportowego i zakup pistoletu — takiej samej czterdziestkipiątki, jaką miał emerytowany policjant-samobójca. Sprzedawca zapytał, ile ma dać pudełek amunicji i Pittman odparł, że jedno zdecydowanie wystarczy.

  — To znaczy, że zamierza pan trzymać pistolet w domu

jedynie do ochrony?

— Właśnie — odparł Pittman.

W myśli dodał: do ochrony przed koszmarami.

  Siedział teraz w swoim malutkim mieszkanku na drugim piętrze, za zamkniętymi drzwiami, przyglądał się zabezpieczonemu pistoletowi i słuchał odgłosów wieczornego ruchu ulicznego. Stojący na kominku zegar zaterkotał i cyfry przeskoczyły z8:łłna8:12. Zza ściany dobiegał sztuczny śmiech publiczności telewizyjnego sitcomu. Śmierdziało smażoną cebulą — zapach przesączał się szparą pod drzwiami wejściowymi z jednego z mieszkań w głębi korytarza. Pittman uniósł broń.

  Nigdy nie był na kursie strzeleckim, ale dobrze odrobił lekcję. Poczytał sobie trochę o anatomii czaszki i dowiedział się, gdzie są miękkie miejsca. Skronie, zagłębienia za uszami i podniebienie były miejscami najbardziej nadającymi się do tego, co zamierzał zrobić. Przy okazji dowiedział się jednak, że wielu niedoszłych samobójców po strzale w głowę, zamiast się zabić, zrobiło sobie lobotomię. Choć nie zdarzało się to często, naciśnięcie spustu przystawionego do skroni pistoletu mogło czasem spowodować lekkie przesunięcie się lufy w kierunku czoła.

10

 

Pocisk uderzał wtedy w grubą płytę kostną nad brwiami i odbijał się od niej, a nieudolny samobójca zamiast w trupa zamieniał się w warzywo.

  Mnie to sią na pewno nie przydarzy, pomyślał Pittman. Przeprowadzi wszystko do końca. Emerytowany policjant, na którym się wzorował, włożył sobie lufę do ust, co uniemożliwiało zarówno ruch ciała, który spowodowałby przejście kuli obok mózgu, jak i odwrócenie lufy. Podobnie jak on, wybrał broń o dużej sile rażenia — czterdziestkępiątkę.

  W drodze do sklepu z bronią wstąpił na drinka, wracając do domu — na jeszcze dwa w innym barze. W szafce obok lodówki miał butelkę jacka danielsa, ale po zaryglowaniu drzwi mieszkania nic już nie pił. Nie chciał, aby podczas sekcji stwierdzono w jego organizmie obecność alkoholu i uznano, że odebrał sobie życie, ponieważ się upił. Chciał zachować jasny umysł. Zamierzał wykonać tę ostatnią w życiu czynność z pełną świadomością.

  Nagle przyszła mu do, głowy pewna sprawa natury porządkowej: jak uzasadni bałagan, który po sobie zostawi? Wybierając sposób zadania sobie śmierci, w wyniku kilkuetapowej selekcji uznał, że najlepiej będzie, jeśli użyje broni palnej, nie do końca jednak przemyślał, gdzie powinno to nastąpić. Przy kuchennym stole? Zakrwawi drewno, podłogę, lodówkę i być może nawet sufit. Po chwili zastanowienia wstał — cały czas trzymając w dłoni pistolet — i przeszedł do łazienki. Powoli i uważnie, aby nie stracić równowagi, wszedł do wanny, zaciągnął zasłonkę i usiadł. Był gotów.

  Kiedy przystawił pistolet do warg, poczuł słodkawy zapach metalu. Otworzył usta i przez sekundę musiał walczyć z odrazą, ale w końcu wsunął lufę do środka. Była grubsza, niż się spodziewał, i musiał jeszcze szerzej otworzyć usta. Gdy metal zawadził o jeden z przednich dolnych zębów, Pittman zadrżał.

Wszystko gotowe.

  Myślał o samobójstwie od chwili złożenia wniosku o pozwolenie na broń. Był tak wyczerpany emocjonalnie, że każdy kawałek jego mózgu domagał się ulgi, przerwania nieustannego bólu. Oczekiwanie na decyzję komisji dawało mu możliwość

11

 

sprawdzenia, jak bardzo jest zdecydowany, pozwoliło wiele razy rozpatrzyć każdy z argumentów za i przeciw.

  Zacisnął palec na spuście — opór okazał się. silniejszy, niż się spodziewał. Musiał pociągnąć mocniej.

W tym momencie zadzwonił telefon.

Pittman zmarszczył czoło.

  Telefon zadzwonił ponownie i za chwilę odezwał się po raz trzeci.

  Rozpaczliwie próbował zignorować jego terkot, jednak po chwili — choć niechętnie — doszedł do wniosku, że powinien odebrać. Nie miało to nic wspólnego z wahaniem czy potrzebą zyskania na czasie. Jako człowiek z zasadami obiecał sobie, że nie zostawi żadnych niepozałatwianych spraw: niezapłaconych rachunków, nieodwzajemnionych przysług czy nieuprzejmości, za które nie przeprosił. Zostawił testament — cały swój skromny majątek przekazywał byłej żonie, do której napisał także krótki list wyjaśniający. Jego obowiązki wobec pracodawcy zakończyły się wczoraj wraz z dwutygodniowym okresem wypowiedzenia. Zadbał nawet o zorganizowanie swojego pogrzebu.

  Kto mógł do niego dzwonić? Ktoś się pomylił? Ktoś chce mu coś sprzedać? Czyżby nie zajął się jakimś szczegółem? Możliwe, choć starał się jak najlepiej zakończyć swoje życie.

  Telefon nie przestawał dzwonić. Pittman wyszedł z wanny, przeszedł do salonu i z niechęcią podniósł słuchawkę.

  — Halo? — odezwał się. Mówienie przychodziło mu z wy

raźnym trudem.

  — To ja, Burt. — Burt Forsyth nie musiał się przedstawiać.

Z jego zniszczonego przez papierosy gardła wydobywał się

charakterystyczny chropawy głos. — Tak długo nie odbierałeś,

że w końcu pomyślałem, że cię nie ma.

— Więc dlaczego nie odłożyłeś słuchawki?

— Nie włączyłeś automatycznej sekretarki.

— Czasami bywam w domu także wtedy, gdy jest włączona.

—              Skąd miałbym o tym wiedzieć, gdybyś nie odebrał?

Pittman miał wrażenie, że nie uczestniczy w tej rozmowie,

tylko jej się przysłuchuje. Czuł się, jakby był po silnych lekach uspokajających.

12

 

— Czego chcesz, Burt?

— Przysługi.

— Przykro mi. Nie mogę.

— Nie odmawiaj, póki się nie dowiesz, o co chodzi.

  — To nie ma... Burt, jesteśmy kwita. Nic sobie nie jesteśmy

winni i niech tak zostanie.

  — Mówisz to tak, jakbyśmy mieli się już nigdy nie spotkać,

tylko dlatego, że się zwolniłeś. Wczoraj byłeś ostatni raz

w pracy, więc prawdopodobnie nic nie wiesz. Powiedziano

nam o tym dziś rano. Od piątku „Chronicie" zamyka swe

podwoje.

Jego głos zdawał się dolatywać z bardzo daleka.

— Co takiego?

  — Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że gazeta jest w złym

stanie, ale nie sądziliśmy, że aż tak złym. Jest bankrutem. Nikt

nie chciał jej kupić. Nasze analizy nie mogą konkurować

z wiadomościami telewizyjnymi „USA Today", więc właś

ciciele zamykają firmę. Za dziewięć dni, po stu trzydziestu

ośmiu latach, do naszych czytelników trafi ostatnie wydanie

„Chronicie".

— W dalszym ciągu nie rozumiem, co...

  — Chcę, żebyś wrócił do pracy. Mamy za mało ludzi, żeby

spróbować cokolwiek zrobić. Posłuchaj... spędziłem trzydzieści

lat w tej gazecie i nie chcę, żeby skończyła jak śmieć. Proszę,

wróć do nas i pomóż mi. To tylko dziewięć dni. Dział nekro

logów jest tak samo ważny, jak każdy inny. Po komiksach

i wiadomościach sportowych to trzeci w kolejności dział, do

którego zagląda większość ludzi. Nie mam czasu na wprowa

dzanie kogoś nowego, poza tym i tak bym nikogo nie znalazł,

zwłaszcza że lada dzień nas już nie będzie, a ludzie biorą sobie

wolne, żeby szukać nowej roboty. Bądź kumplem, Matt. Nie

dla mnie, ale dla „Chronicie". Pracowałeś z nami czternaście

lat... musisz coś czuć do tej gazety.

Pittman w milczeniu wpatrywał się w podłogę.

—              Matt?

Twarz Pittmana stężała.

—              Matt... jesteś tam?

13

 

Pittman popatrzył na pistolet.

  — Burt, zgłaszasz się do mnie z tą sprawą w nie najlepszym

momencie.

— Ale zrobisz to dla mnie?

— Nawet nie wiesz, o co prosisz.

— Wiem. O to, żebyś zachował się jak przyjaciel.

— Niech cię cholera, Burt.

  Odłożył słuchawkę. Czekał przez chwilę, spodziewając się, że telefon znowu zadzwoni, ale aparat milczał. Podszedł do szafki przy lodówce i nalał sobie whisky. Bez lodu, bez wody. Wypił ją szybko i wlał do szklanki następną porcję.

 

  Biorąc pod uwagę to, co zamierzał zrobić, wydawało mu się mocno ironiczne, że pracuje w dziale nekrologów umierającej gazety. Jego biurko — jedno z wielu oddzielonych jedno od drugiego niewysokimi ściankami — znajdowało się w pokoju na trzecim piętrze, naprzeciwko windy, w połowie drogi do toalety. Choć redakcja „Chronicie" nie miała pełnej obsady, wszędzie panował ruch i hałas — wokół Pittmana chodzili ludzie, dzwoniły telefony, stukały klawiatury komputerów. Za plecami miał „Sztukę i rozrywkę", po lewej „Porady domowe", po prawej „Kalendarz usług komunalnych". Miał wrażenie, że od wszystkiego oddziela go szara mgiełka.

  —              Wyglądasz okropnie, Mart — powiedział jego kolega

z działu biznesu.

Pittman wzruszył ramionami.

— Chorowałeś?

— Trochę.

  — Od tego, co się dzieje z „Chronicie", pewnie jeszcze ci

się pogorszy.

— Pewnie tak...

  Przysadzisty redaktor położył dłonie na biurku Pittmana i spojrzał na niego z góry.

  —              Może słyszałeś także, że zagrożone są nasze cholerne

emerytury. I... ale skąd miałbyś to słyszeć? Zapomniałem, że

dwa dni temu się zwolniłeś. Wyczułeś pismo nosem, co? Muszę

15

 

ci pogratulować. Pewnie dogadałeś się na kilka tygodni dodatkowej pracy albo...

— Nie — odparł Pittman. — O niczym nie wiedziałem.

— Więc dlaczego to zrobiłeś?

— Po prostu byłem zmęczony.

Kolega gapił się na niego, nic nie rozumiejąc.

—              Zmęczony? Więc co tu robisz?

Pittman miał kłopoty z koncentracją.

  — Wróciłem, żeby wam pomóc. Na osiem dni. Do tego

czasu będzie już po wszystkim — odparł. Kiedy to powie

dział, poczuł, jaką wiecznością wydaje mu się ta perspek

tywa.

  — Cóż, na twoim miejscu... gdybym miał jakieś pieniądze

w banku... a zakładam, że je masz, bo inaczej pewnie byś się

nie zwalniał... nie marnowałbym tu czasu, ale znalazłbym sobie

inną robotę.

Pittman nic na to nie odpowiedział.

  Kolega redaktor pochylił się tak mocno, że poła jego rozpiętej marynarki zakryła telefon, który nagle zadzwonił. Zaskoczony, popatrzył w dół, na ukryte źródło dźwięku, i wyprostował się.

Pittman podniósł słuchawkę.

  Telefon — sądząc po głosie, dzwoniła kobieta w średnim wieku — dotyczył siedemdziesięciopięciolatka (przypuszczalnie jej ojca), który zmarł we własnym domu.

  Pittman wziął do ręki formularz i wpisał imię oraz nazwisko zmarłego.

— Mogłaby pani określić przyczynę śmierci?

  — Słucham? — Kobieta mówiła niewyraźnie, jakby płaka

ła. — To było takie trudne... Co pan ma na myśli?

  — Czy chce pani, aby w nekrologu zostało napisane, z ja

kiego powodu umarł? Może chciałaby pani użyć określenia:

„Po długotrwałej chorobie". A może nie chce pani podawać

przyczyny śmierci?

— Miał raka.

  Słowa te wbiły się w Pittmana niczym lodowate ostrze. Nagle przed oczyma stanął mu Jeremy. Silny, z gęstymi, długimi rudymi włosami, rozwiewanymi przez wiatr. Kruchy, pozba-

 

I

 

16

 

wiony włosów, leżący w zastawionej urządzeniami sali oddziału intensywnej opieki medycznej.

— Bardzo pani współczuję.

— Słucham?

Pittmanowi ścisnęło się gardło.

—              Straciłem syna z powodu raka. Naprawdę pani współczuję.

Zapadła krępująca cisza.

  —              Długotrwała choroba — powiedziała w końcu kobieta. —

Niech pan nie pisze o raku.

  Podała mu kolejne informacje: kogo pozostawił, gdzie pracował, gdzie i kiedy odbędzie się pogrzeb.

— Jakieś datki? — spytał.

— Na co? Nie rozumiem.

  — Czasami bliscy krewni zmarłego wolą, aby zamiast kwia

tów ludzie przekazywali datki na określony cel. W tym przypad

ku może to być Stowarzyszenie Walki z Rakiem.

— Ale w ten sposób wszyscy dowiedzą się, że miał raka.

— Ma pani rację.

  — Długotrwała choroba. Zmarł w wyniku długotrwałej cho

roby. Nie chcę nic innego. Jeżeli wymienię Stowarzyszenie

Walki z Rakiem, wszystkie organizacje charytatywne w mieście

zaczną do mnie wydzwaniać. Niczego więcej pan ode mnie nie

potrzebuje? Proszę też wspomnieć, że należał do kręglarskiej

drużyny seniorów East Side.

— W porządku, zapisałem.

— W takim razie...

— Potrzebny mi jeszcze pani adres.

— Przecież już mówiłam, gdzie ojciec mieszkał.

  — Chodzi mi o pani adres, żeby redakcja mogła przesłać

tam wyciąg za wydrukowanie nekrologu.

— Wyciąg?

— Tak, proszę pani.

— Ma pan na myśli rachunek?

— Właśnie, proszę pani.

— Wasza gazeta nie drukuje bezpłatnych nekrologów?

— Nie, proszę pani.

— Cholera...

  Pittman doszedł do wniosku, że popełnił błąd. Nie wyobrażał sobie, że tyle wysiłku będzie go kosztowało wykonywanie najprostszych czynności i udawanie, że z zaangażowaniem wykonuje swoją pracę. Nawet podnoszenie słuchawki i robienie notatek wymagało takiej siły woli, że czuł się jak po maratonie, których trochę przebiegł, zanim Jeremy zachorował.

  Odebrał cztery kolejne telefony — każdy następny był bardziej męczący od poprzedniego, bardziej wykańczający. Śmierć w wypadku, utonięcie, powieszenie, naturalna śmierć ze starości. Przygotowując się do samobójstwa, rozważał powieszenie się. Kiedy jednak zbierał materiały do artykułu o samobójcach, dowiedział się, że u mężczyzn wieszanie się może powodować wzwód, ale główny problem polegał na tym, że śmierć nie następowała natychmiast. Poza tym sznur nie dawał stuprocentowej gwarancji: mogła się zsunąć pętla albo — nie daj Boże — przypadkowy znalazca mógł zdążyć z reanimacją. Wtedy trzeba by było zaczynać wszystko od nowa.

Ktoś zakaszlał, przerywając te rozmyślania.

  Pittman uniósł głowę. Przed nim stał krępy, ostrzyżony na jeża pięćdziesięciolatek o pooranej zmarszczkami twarzy i krzaczastych brwiach. Granatową marynarkę zarzucił na ramiona, pod podwiniętymi rękawami koszuli rysowały się grube bicepsy. Poluzował pasiasty krawat i rozpiął górny guzik koszuli, odsłaniając byczy kark. Sprawiał wrażenie wojskowego, który na

18

 

chwilę przebrał się w cywilne ubranie, ale — podobnie jak Pittman — Burt Forsyth nigdy nie służył w wojsku. Od skończenia uniwersytetu pracował w „Chronicie", aż dorobił się stanowiska redaktora naczelnego.

  —              Cieszę się, że przyjechałeś — powiedział. Jego głos był

jeszcze bardziej chropawy niż poprzedniego wieczoru przez

telefon.

Pittman wzruszył ramionami.

— Wyglądasz marnie — dodał Burt.

— Wszyscy mi to mówią — odparł Pittman.

  — Sądziłem, że po wolnym dniu będziesz bardziej wypo

częty.

 

— Miałem sporo spraw na głowie.

Burt popatrzył na niego uważnie.

— Pewnie tak...

Pittman zastanawiał się, czy Burt coś podejrzewa.

— Doceniam, że poświęcasz swój czas dla „Chronicie".

— Robię to tylko dla ciebie.

— Ta gazeta to ja.

  Kiedy Jeremy zachorował, Burt Forsyth zawsze służył pomocą Pittmanowi. „Chcesz iść do szpitala? Weź tyle wolnego, ile ci potrzeba. Chcesz posiedzieć u syna na oddziale? Idź i nie martw się, twoje biurko zawsze będzie na ciebie czekało". Sam również odwiedzał Jeremy'ego w szpitalu. Załatwił także, żeby najlepszy gracz Narodowej Ligi Futbolu zadzwonił do Jere-my'ego do szpitala. A kiedy Jeremy umarł, towarzyszył Pittmanowi w drodze do kostnicy i z kostnicy do domu. Upijał się razem z nim. Choć Pittman próbował sobie wmówić, że spłacił wszystkie długi, Burta nie mógł spłacić. Ze wszystkich ludzi na świecie, którzy by zadzwonili do niego poprzedniego wieczoru, Burt był jedyną osobą, której nie mógł odmówić.

— Masz chwilę? — zapytał Burt.

— Mój czas należy do ciebie.

— U mnie w gabinecie.

  Pittman nie wiedział, o co chodzi. Czyżby szef zamierzał udzielić mu reprymendy?

 

4

  W redakcji „Chronicie" od wielu lat palenie było zakazane i Pittman zawsze się zastanawiał, jak Burtowi udaje się omijać ten zakaz. A nie ulegało wątpliwości, że go jakoś omija, bo nieustannie zalatywał dymem papierosowym. Śmierdziało nim również w jego gabinecie, mimo braku popielniczek i petów w koszu na śmieci. Poza tym gabinet miał oszklone ściany i gdyby naczelny tu palił, zauważyliby to siedzący na zewnątrz reporterzy.

  Z powodu swoich gabarytów Burt miał pewne trudności z wepchnięciem się w stojący za biurkiem fotel. Mebel zaskrzypiał.

Pittman usiadł na stojącym przed biurkiem krześle.

Burt obserwował go przez chwilę.

— Za dużo alkoholu? — zapytał.

Pittman odwrócił wzrok.

— Zadałem ci pytanie.

— Gdybyś był kimkolwiek innym...

 

  — Powiedziałbyś mi wtedy, że to nie mój interes, ale ponie

waż to ja pytam... Więc jak, za dużo alkoholu?

— To zależy.

— Od czego?

 

— Od tego, jak zdefiniować „za dużo".

Burt westchnął.

— Widzę, że nie będzie to zbyt konstruktywna rozmowa.

20

 

  — Poprosiłeś mnie o dziewięć dni. Dam ci je, ale to nie

znaczy, że możesz kierować moim życiem.

  — Chyba raczej tym, co z niego zostało. Jeśli będziesz

w dalszym ciągu tyle pił, szybko się zabijesz.

— To jest myśl — stwierdził Pittman.

  — Picie nie przywróci Jeremy'emu życia. Twoje samobój

stwo też nie.

Pittman ponownie odwrócił wzrok.

  — Słuchaj... ja wcale nie próbuję kierować twoim życiem.

Chcę tylko, żebyś coś dla mnie zrobił, coś innego niż zazwyczaj.

Chcę, żebyś napisał specjalny nekrolog, i muszę mieć pewność,

że sobie poradzisz. Jeśli nie czujesz się na siłach, powiedz.

Będziesz wtedy siedział przy biurku, odbierał telefony i wypeł

niał formularze.

— Co tylko sobie życzysz.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.