Deveraux Jude - Przebudzenie (Saga ...

Deveraux Jude - Przebudzenie (Saga rodu Montgomerych 08), Romanse różne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jude Deveraux

PRZEBUDZENIE

Rozdział pierwszy

Kingman, Kalifornia

Lipiec 1913

Letni wiatr poruszał łagodnie trawy na płaskiej, żyznej równinie liczącego tysiąc pięćset akrów rancha Cauldenów. Wśród imponująco bujnej zieleni, na drzewach błyskały brzoskwinie, figi, orzechy włoskie i migdały. Jak zwykle o tej porze roku łodygi kukurydzy schły w męczącym upale. Nie padało już od dwóch miesięcy i wszyscy w Kingman mieli nadzieję, że jeszcze przez kilka tygodni, aż do czasu zebrania chmielu, nie będzie deszczu.

Chmiel stanowił główne bogactwo rancha. Teraz prawie już dojrzał i zwisał ciężko z piętnastostopowych tyk. Stawał się coraz bardziej żółty i soczysty. Za kilka tygodni przyjdą zbieracze, zerwą pnącza z rozciągniętych sznurków i rozwieszą je w suszarniach.

Był bardzo wczesny ranek. Stali pracownicy gospodarstwa przystąpili już do swoich codziennych obowiązków. Potem, przez cały upalny dzień, będą pracować w polu, na olbrzymiej równinie nie dającej schronienia przed bezlitosnym słońcem. Tylko niektórzy spędzą dzień w cienistych alejkach między rzędami chmielu.

Przez rancho biegła rozjeżdżona, zakurzona droga, od niej odchodziły małe ścieżynki prowadzące do ogromnych stodół, baraków robotników i zwieńczonych wysokimi kominami suszarni.

Pośrodku plantacji stał zwrócony fasadą na północ zbudowany z wyrabianej w okolicy czerwonej cegły dom Cauldenów, otoczony z dwóch stron pobieloną werandą i pyszniący się balkonami na piętrze. Wysokie palmy i stara magnolia chroniły go przed słońcem, utrzymując w zacienionym wnętrzu przyjemny chłód.

W sypialni na piętrze po zachodniej stronie domu spała Amanda Caulden. Kasztanowe włosy splecione były ciasno w imponujący warkocz, a skromna, nijaka koszula zapięta została pod samą szyję, mankiety zaś szczelnie zakrywały nadgarstki. Amanda leżała na plecach, z rękami spoczywającymi na piersi, przykryta starannie prześcieradłem. Pościel niemal nie zdradzała śladu użycia, wyglądała, jakby ktoś jej dotknął dopiero przed chwilą. A jednak spędziła w niej całą noc dwudziestodwuletnia kobieta.

Cały pokój był równie schludny jak łóżko. Oprócz leżącej nieruchomo młodej kobiety niewiele dałoby się znaleźć w nim śladów życia. Łóżko równie przedniej jakości co spoczywająca w nim osoba, dwa takież krzesła, dwa stoliki obok drzwi szafy, na oknach ciężkie zasłony. Na stolikach ani jednej koronkowej serwetki, ani jednej nagrody zdobytej dla lokatorki na jarmarku przez adoratorów, ani śladu pantofelków do tańca niedbale ciśniętych pod łóżko. Na toaletce ani śladu pudru czy zostawionych przez zapomnienie spinek do włosów. W szufladach i w szafie panował idealny porządek. Żadnych upchniętych z tyłu, kupionych pod wpływem chwili, a potem nigdy nie używanych sukni. Na półce pod oknem osiemnaście oprawionych w skórę książek traktujących o sprawach niezwykle poważnych, nie mających nic wspólnego z tanimi romansami o młodziutkich dziewczynach uwiedzionych przez przystojnych gołowąsów.

Tylnymi schodami nadchodziła właśnie pani Gunston, wygładzając z przejęciem swoją nieskazitelnie czystą niebieską suknię. Przed drzwiami sypialni Amandy wyprostowała się i uspokoiła, po czym raz, zdecydowanie zapukała i otworzyła drzwi.

— Dzień dobry! — powiedziała głośno tonem rozkazującym, co miało oznaczać: „Wychodź natychmiast z łóżka. Szkoda mi czasu na to, żeby się z tobą pieścić”. Przeszła przez pokój i szarpnęła zasłony tak mocno, jakby uważała je za swojego osobistego wroga. Była wysoką, ciężką kobietą o dużej twarzy, długich stopach i rękach jak grabie ogrodnika.

Amanda obudziła się tak delikatnie, jak spała. Przed chwilą pogrążona we śnie, teraz otwierała oczy, by za moment stanąć spokojnie przy łóżku i spojrzeć na panią Gunston. Zabawne, gdy się pomyśli, że dwie tak różne osoby spotkały się na tej samej przestrzeni. Skrzywiła się jak zwykle na widok delikatnego ciała Amandy. Różniły się diametralnie. Pani Gunston była ciężka i duża, toteż patrząc na wysoką, szczupłą, kruchą Amandę odczuwała pewnego rodzaju rozdrażnienie, gdyż utożsamiała delikatną kobiecość ze słabością.

— Oto twój plan — odezwała się powtórnie, rzucając kartkę papieru na stół pod oknem. — Masz włożyć... — sprawdziła na innej kartce wyjętej z jednej z niezliczonych kieszeni — suknię w kolorze vieux rose z koronkowym kołnierzykiem. Wiesz, którą?

— Tak — odpowiedziała ulegle Amanda. — Wiem.

— Doskonale — podsumowała zwięźle pani Gunston. — Śniadanie punktualnie o ósmej i pan Driscoll będzie na ciebie czekał.

Z tymi słowy opuściła pokój.

Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Amanda zaczęła ziewać i przeciągać się... Przerwała w pół ruchu i rozejrzała się z poczuciem winy, jakby sprawdzała, czy ktoś jej nie widzi. Ojciec albo narzeczony. Taylor Driscoll nie pochwalał ziewania.

Nie miała jednak czasu, by rozważać, czy jej ziewnięcie spotkałoby się z aprobatą czy też nie. Nie miała chwili do stracenia.

Nieświadoma gracji swoich ruchów, podeszła do stołu, na którym leżał plan na dzień dzisiejszy. Co wieczór Taylor przygotowywał dla niej rozkład zajęć, ponieważ nie tylko miał zostać jej mężem, ale był też i guwernerem. Jej ojciec wynajął go dawno temu, gdy miała czternaście lat. Twierdził, że wskazówki Taylora uczynią z niej prawdziwą damę. Gdy skończyła dwadzieścia lat i Taylor uznał, że osiągnęła już poziom dobrze wychowanej panienki, poprosił jej ojca o zgodę na małżeństwo z Amandą, gdy ta tylko zdobędzie wykształcenie wystarczająco gruntowne, by zostać jego żoną.

Ojca Amandy, J. Harkera Cauldena, zachwycił ten pomysł i podjął decyzję w imieniu córki. Nikt nie uznał za stosowne zasięgnąć opinii Amandy w tak istotnej kwestii. Pewnego wieczoru Taylor przerwał rozmowę na temat wpływu sztuki barokowej na świat współczesny, żeby nadmienić, że się pobiorą. Z początku nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. J. Harker z pewną dozą niezadowolenia powtórzył, że jest teraz zaręczona z Taylorem, a ten uśmiechnął się i dodał:

— Oczywiście, jeżeli zgadzasz się na to małżeństwo.

J. Harkera  zdumiał pomysł  przyznania  kobiecie prawa wyboru.

— Na pewno się zgadza! — ryknął.

Amanda siedziała zarumieniona, ze spuszczonymi skromnie oczyma, trzymając na kolanach ciasno splecione dłonie.

— Tak — udało jej się wyszeptać.

Poślubić Taylora — myślała przez resztę obiadu. — Poślubić tego wysokiego, przystojnego mężczyznę, który wie wszystko. Został jej nauczycielem i przewodnikiem, kiedy ona była jeszcze niedojrzała. Miało spełnić się marzenie, któremu nie śmiała dotąd pozwolić się narodzić. Po obiedzie wymówiła się bólem głowy i poszła do swego pokoju. Usłyszała gniewne pomrukiwania ojca: „Zupełnie jak jej matka”. Grace Caulden spędziła bowiem większą część swego życia zamknięta w pokoiku na piętrze.

Tamtej nocy Amanda nie była w stanie zasnąć i słabo wypadła jej praca na temat polityki Karola Pierwszego, którą Taylor zadał jej na dzień następny. Sprawiedliwie i ostro ocenił tę pracę, toteż Amanda przysięgła sobie stać się godną dostąpienia tego wielkiego zaszczytu, jakim było wyjście za niego za mąż. Miała zamiar pracować, uczyć się wytrwale, by któregoś dnia zasłużyć na jego pochwałę. Oczywiście nigdy nie będzie miała nawet połowy wiadomości, które on posiadał, ale przecież kobieta nie musi wiedzieć tyle co mężczyzna. Chciała zadowolić Taylora i być jak najlepszą żoną.

Podniosła plan. Jeszcze raz jej ciało przebiegł delikatny dreszcz wdzięczności, gdy popatrzyła na czyste, drobne, proste pismo. Każdego wieczora, mimo tylu obowiązków związanych z prowadzeniem rancha, które kiedyś miało stać się jego własnością, Taylor znajdował czas, by sporządzić dla niej rozkład zajęć. Zaczęła czytać, starając się zapamiętać kolejność czynności.

7:15 Wstać i ubrać się.

8:00 Śniadanie, jajko gotowane trzy minuty, jedna grzanka, kawa z mlekiem. Będziemy omawiali wprowadzone przez prezydenta Wilsona zmiany w taryfach celnych.

8:42 Przygotowanie do egzaminu z francuskich czasowników nieregularnych. Dokończyć esej o etyce purytańskiej.

11:06 Ćwiczenia gimnastyczne z panią Gunston.

11:32 Kąpiel.

12:04 Powtórzenie przed sprawdzianem: rozpoznawanie ptaków z rodziny zięb.

13:00 Obiad, gotowane kurczę, świeży owoc, lemoniada. Będziemy omawiać symbolizm w Elegii na dziedzińcu wiejskiego kościoła Graya.

14:12 Sprawdzian z francuskich czasowników nieregularnych.

14:34 Malowanie, o ile wynik egzaminu przekroczy 96 punktów. Jeśli nie — nauka!

15:11 Odpoczynek.

16:34 Szycie z panią Gunston. Ćwiczenie wycinanek.

17:39 Ubrać się do kolacji. Włożyć suknię od Jeannie Hallet. Nie zapomnieć o różowym pasku.

18:30 Kolacja, dwa  rodzaje gotowanych na parze warzyw, pieczona ryba, odtłuszczone mleko. Dyskusja będzie obejmować dzieła literackie drugiej polowy XIX wieku.

19:38 Głośne czytanie w bibliotece, dziś ustęp z Waldena Thoreau (przygotować się do rozmowy na temat flory i fauny tego regionu).

21:13 Przygotowanie się do snu (plus ćwiczenia oddechowe) .

22:00 Spać.

W końcu, ubrana w elegancką suknię, którą Taylor wybrał teraz z szafy, ale też i kiedyś u krawca, Amanda opuściła pokój i przeszła do łazienki na końcu korytarza. Spojrzała na jeden z rozwieszonych przez Taylora w całym domu zegarów, by przekonać się, czy mieści się w planie. Rano miała zwykle do dyspozycji cztery minuty na umycie się plus jedną dodatkową minutę na wszelki wypadek. Sprawdziła w lustrze uczesanie, czy jest dość schludne, czy nie wystają gdzieś luźne pasma. Taylor twierdził, że rozczochrane włosy są atrybutem rozpustnych kobiet.

Wyszła z łazienki i stwierdziła, że przekroczyła czas o pełne czterdzieści pięć sekund. Zbiegła schodami na dół.

— Amando!

Taylor mówił cicho, głosem głębokim i pełnym dezaprobaty. Stał z zegarkiem w ręku, na dole tuż przy schodach. Marszczył ciemne brwi. Amanda natychmiast zwolniła, mając nadzieję, że nie zdradzi jej dziko bijące serce.

— Czy biegłaś, Amando? — Użył tonu, jakim ktoś mógłby zapytać: „Czy usiłowałaś odciąć kotu ogon?”. Była to mieszanina oburzenia i niedowierzania.

Amanda nigdy nie próbowała go okłamać.

— Tak, śpieszyłam się — wyjaśniła cicho. — Proszę o wybaczenie.

— Dobrze.

Włożył zegarek do kieszeni ciemnego garnituru. Zawsze był ubrany nieskazitelnie, bez najmniejszej zmarszczki czy pyłka. Mógłby przejechać sto mil na tylnym siedzeniu samochodu po piaszczystych drogach i wysiadł—by równie czysty, jak w chwili, gdy wsiadał. Bez względu na to, jak gorący był dzień, Taylor nigdy się nie pocił. Nigdy się nie garbił. Plecy miał zawsze sztywno wyprostowane jak u żołnierza. Był bardzo wysoki, szczupły (co, jak mówił, stanowiło dowód, że kontrolował jedną z najprymitywniejszych potrzeb człowieka — głód) i przystojny w jakiś dziwny, nierealny sposób. Czasami Amanda myślała, że jej narzeczony wygląda jak mężczyzna z pocztówki.

Taylor odwrócił się i przyglądał się bacznie Amandzie. Upewnił się, czy każdy włos jest na swoim miejscu, suknia dokładnie wyprasowana, szwy pończoch wyprostowane, a buty wypastowane. Zobaczył, że stoi prosto. Kobiecie, z którą miał się ożenić, nic nie można było zarzucić. Skrzywił się tylko lekko, zauważywszy jej piersi. Gdy tak stała z wyprostowanymi plecami, wyglądała zbyt... kobieco.

Odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku jadalni, a Amanda westchnęła z ulgą. Udało jej się przetrwać tę inspekcję, a co ważniejsze — Taylor nie był na nią zły za zbieganie ze schodów w tak nieokrzesany sposób, choć serdecznie tego nienawidził.

Kurtuazyjnie podsunął jej krzesło, po czym zajął miejsce u szczytu stołu. Matka jak zwykle została u siebie, a ojciec zjadł wcześniej. Czasami Amandzie wydawało się, że jej ojciec wyraźnie nie chce siedzieć z nimi przy stole, bo ich oświecone dyskusje go nudzą. Ale przecież J. Harker opuścił szkołę po ośmiu latach, by zająć się utrzymaniem rodziny i dlatego właśnie nalegał, by jego córka zdobyła gruntowne wykształcenie i wyszła za mąż za mądrego człowieka.

Służąca położyła przed nią jajko i nie posmarowaną masłem grzankę. Amanda czuła, że czas zacząć rozmowę. Taylor lubił wiedzieć, że zapamiętała dokładnie plan dnia, który tak pracowicie dla niej przygotowywał.

— Uważam, że zwolnienie wełny od cła było jednym z głównych punktów reformy prezydenta Wilsona; mówię tu o cle na importowaną, surową wełnę.

Taylor nie wypowiedział ani słowa, skinął tylko głową, ale dzięki temu Amanda wiedziała, że ma rację. Tak trudno było zapamiętać wszystkie tematy dotyczące bieżących wydarzeń.

— Również cło na gotowe artykuły wełniane zostało zredukowane do trzydziestu pięciu procent. Uderza to oczywiście w amerykańskich hodowców, którzy sprzedają wełnę, ale z drugiej strony amerykańskie fabryki mogą kupować wełnę z całego świata.

Taylor znów skinął głową.

— A cukier?

— Cło nałożone na importowany cukier chroni hodowców trzciny z Luizjany oraz producentów buraków z Zachodu.

Taylor uniósł brwi.

— Nie wiesz nic więcej o cle na cukier?

Amanda zaczęła w panice grzebać w pamięci.

— A tak, cło na cukier zostanie podniesione za trzy lata. Hodowcy buraków z Zachodu mówią...

Obydwoje odwrócili się, by ujrzeć J. Harkera, który właśnie wpadł do jadalni. Był niskim, przysadzistym, wiecznie niezadowolonym człowiekiem. Dawno już odkrył, że jedynym sposobem na uzyskanie czegoś jest po prostu — wziąć to sobie. Kiedyś nie miał nic, a teraz doszedł do tego, że został właścicielem największej plantacji chmielu na świecie. Każdy krok na tej drodze kosztował go wiele wysiłku; walczył nawet wtedy, gdy nie było to konieczne, a każdy cios, jaki otrzymywał, czynił go jeszcze bardziej zgorzkniałym.

— Popatrz na to — powiedział J. Harker, podając Taylorowi list.

Pominął wymianę uprzejmości w rodzaju „dzień dobry", nie zauważył nawet obecności swojej córki; zwrócił się prosto do Taylora, którego uważał za zdecydowanie najbystrzejszego osobnika pod słońcem. Znakomity, choć nie zapewniający mu ani grosza rodowód tego człowieka, jego wykształcenie, maniery, łatwość prowadzenia towarzyskiej rozmowy budziły szczery, graniczący z przerażeniem podziw J. Harkera.

Otarłszy starannie serwetką kąciki ust, Taylor wziął list i przeczytał go.

— No? — Harker domagał się odpowiedzi we właściwy dla siebie, zdecydowany sposób.

Taylor powoli złożył papier i zwlekał z odpowiedzią. List pochodził od gubernatora Kalifornii, który obawiał się, że mogą się w tym roku pojawić kłopoty z najemnymi pracownikami. W Światowym Związku Robotników mówiono, że należy wysłać do Kingsman swoich przedstawicieli, by zorganizowali strajk przeciwko plantatorom chmielu, a ponieważ rancho Cauldenów było największe, gubernator podejrzewał, że akcja mogła rozpocząć się właśnie tutaj.

Taylor myślał tak intensywnie, że nie zwrócił uwagi na spojrzenie Harkera. W tym roku ceny chmielu spadły wyjątkowo nisko i, żeby związać koniec z końcem, należało obciąć stawki, co niewątpliwie wywoła protesty tych nawiedzonych działaczy związkowych. Ale można nimi pokierować. Czyż J. Harker nie łożył wystarczająco dużo na przeróżne cele, by teraz mógł liczyć na pomoc szeryfa i rady miejskiej? Tak, związkowcy będą mieli trudny orzech do zgryzienia.

Bardziej zaniepokoiła go druga część listu gubernatora. Ona też z pewnością wywołała wściekłość Cauldena. Gubernator zamierzał wysłać jakiegoś wykładowcę uniwersyteckiego, świeżo upieczonego sekretarza generalnego do spraw imigracji i robotników sezonowych, by przekonać się, czy profesor uniwersytetu nie zdoła zapobiec niepokojom. Taylor pomyślał, że dobrze by się stało, gdyby ten człowiek okazał się po prostu głupi, ale przeczucie podpowiadało mu, że tak dobrze nie będzie. Doktor nauk ekonomicznych na uniwersytecie w Heidelbergu w Niemczech. Na pewno spędził ostatnie czterdzieści lat na studiowaniu problemów pracowniczych i nigdy nie oddalał się więcej niż dwie mile od swojej uczelni. Bez wątpienia był oddany tej sprawie i nigdy nie zaprzątał sobie głowy problemami plantatorów; nie obliczał, ile potrzeba pieniędzy na przygotowanie zbiorów. Widział tylko „bogatych" właścicieli płacących zaniżone stawki „głodującym” zbieraczom.

Taylor popatrzył na Harkera.

— Zaprośmy tego człowieka do nas.

— Do nas? Do Kingman?

Twarz Harkera poczerwieniała. Burzył się na myśl, że rząd mówi mu, jak ma prowadzić jego własne rancho. Przecież to jego ziemia. A zbieracze są wolnymi ludźmi. Jeśli im się tu nie podoba, mogą odejść. A jednak gubernator uważał, że ma prawo wtrącać się w sprawy rancha.

— Nie. Myślę o zaproszeniu go tu, do tego domu. — Zanim Harker zdążył zaprotestować, Taylor zaczął mówić dalej. — Pomyśl. Jest biednym profesorem uniwersyteckim, zarabia jakieś dwa i pół do trzech tysięcy rocznie. Wątpię, by widział kiedykolwiek taką plantację jak ta lub był w tak wielkim domu. Sprowadźmy go tu na kilka tygodni przed przybyciem zbieraczy i pokażmy, że nie jesteśmy potworami, pokażmy... — Przerwał, by skierować wzrok na Amandę, sięgającą właśnie do słoika z dżemem. — Nie — powiedział krótko, a Amanda cofnęła rękę ze skruchą.

— Profesor  uniwersytetu? — zapytał J. Harker. — A kto zajmie się tym staruszkiem? Chmiel dojrzewa, nie mam ani chwili, a ciebie potrzebuję do...

— Amanda — powiedział Taylor.

Aż podskoczyła na krześle.

— Amanda się nim zajmie. Może z nim przedyskutować wiele aspektów ekonomii, a jeśli nie wystarczy jej wiadomości, on ją douczy. Może mu też pokazać Kingman. Zrobisz to, prawda, Amando?

Obaj, Taylor i jej ojciec, patrzyli na nią z napięciem głodnych jastrzębi wypatrujących królika biegnącego przez otwarte pole. Obu tych mężczyzn Amanda chciałaby za wszelką cenę zadowolić, ale nigdy nie radziła sobie dobrze z obcymi. Spotykała niewielu ludzi — jej plan rzadko przewidywał takie rzeczy — a gdy już do tego doszło, nie miała im nic do powiedzenia. Nie wydawali się zainteresowani przyczynami wylewów Nilu. Lubili mówić o tańcach (ona nigdy nie brała udziału w potańcówkach), o strojach (dla niej zawsze wybierał je Taylor), o ruchomych obrazach (nigdy nie była na żadnym filmie), o baseballu (nie widziała meczu, choć znała zasady; na egzaminie z teorii dostała 98 punktów na 100), czy samochodach (rzadko z nich korzystała, a jeżeli już, to jeździła z Taylorem i szoferem, toteż zagadnienia motoryzacji były jej obce). Zdecydowanie z obcymi nie szło jej dobrze.

— Amando? — powtórzył głośniej Taylor.

— Tak. Postaram się — odpowiedziała szczerze.

Może z takim profesorem łatwiej rozmawiać niż z innymi ludźmi?

— Dobrze — skwitował Taylor, choć był nieco rozczarowany jej wahaniem. Spojrzał na wysoki zegar stojący w rogu jadalni. — Jesteś już spóźniona o trzy minuty. Idź się teraz pouczyć.

Wstała natychmiast.

— Tak, Taylorze. — Popatrzyła na ojca. — Miłego dnia — wymamrotała wychodząc.

Gdy znalazła się w pokoju, usiadła przy biurku, wysunęła szufladę i wyjęła notatki dotyczące francuskich czasowników nieregularnych. O dziesiątej zaczęła wypracowanie o etyce purytańskiej. Dwukrotnie się pomyliła i musiała zaczynać od nowa. Taylor wymagał, by wszystkie jej prace miały idealną formę, żadnych skreśleń.

O jedenastej pani Gunston czekała już na nią w pokoju w suterenie. Amanda włożyła niebieską gimnastyczną suknię z serży, sięgającą ledwie do połowy łydki. Taylor twierdził, że taka suknia jest niezbędna, ale zaprojektował również inną, bardziej przyzwoitą, dłuższą, do narzucenia na wierzch, gdy Amanda szła do sutereny (oczywiście nie schodami frontowymi, na których mógłby ją ktoś zobaczyć).

Przez trzydzieści minut pani Gunston pilnowała, by Amanda wypełniła rygorystyczny program ćwiczeń z ciężkimi indyjskimi pałkami i bloczkami przymocowanymi do ściany.

O jedenastej trzydzieści słabej z głodu i zmęczenia Amandzie wolno było spędzić siedemnaście minut w wannie pełnej zimnej wody (Taylor twierdził, że gorąca niszczy skórę). Zgodnie z całodziennym rozkładem zajęć, musiała się potem ubrać, przygotować do jutrzejszego egzaminu i stawić na obiad punktualnie o pierwszej.

Ale dziś zaszły jakieś zmiany.

Gdy pani Gunston pojawiła się o dwunastej czterdzieści pięć z tacą pełną jedzenia, Amanda zaintrygowana zapytała:

— Co stało się z panem Driscollem?

Była zaniepokojona, gdyż chyba tylko śmierć mogła sprawić, by Taylor złamał regulamin.

— Jest z twoim ojcem — odpowiedziała pani Gunston. Przesyła nowy plan zajęć.

Z oczyma rozszerzonymi ze zdziwienia Amanda wzięła w ręce nowy program.

Od 13:17 do 18:12 przeczytać, co następuje:

Yeblen — Jakość

Hoxie — Naukowe zarządzanie

Royce — Filozofia lojalności

Montgomery — Praca a problemy społeczne

18:20 Ubrać się do kolacji. Włożyć błękitny szyfon i perły.

18:30 Kolacja, dwa rodzaje gotowanych na parze warzyw, pieczona bez tłuszczu ryba, kawałek placka czekoladowego (jednocalowy).

18:30 Dyskusja na temat przeczytanych książek.

21:30 Toaleta wieczorna.

22:00 Spać.

Amanda podniosła wzrok na panią Gunston.

— Ciasto czekoladowe? — wyszeptała.

Weszła służąca, położyła na stole cztery grube księgi i opuściła pokój. Pani Gunston podniosła jeden z tomów.

— Tę książkę napisał doktor Montgomery. Musisz wiedzieć, o czym będziesz z nim rozmawiać, więc przestań myśleć o cieście i zabierz się do pracy. — Odwróciła się jak żołnierz i wyszła.

Amanda usiadła idealnie prosto na twardym krześle i zaczęła czytać dzieło napisane przez doktora Henry'ego Raine'a Montgomery'ego. Z początku wydało jej się tak dziwne, że nic z niego nie rozumiała. Traktowało o strajkach robotniczych. Za główną przyczynę ich wybuchu uznawał autor postawę właścicieli kopalń, fabryk i majątków ziemskich.

Amanda nie myślała nigdy o ludziach pracujących na polach. Czasami podnosiła znad książki wzrok, by ich z daleka zobaczyć. Wyglądali w oślepiającym słońcu jak ruchome zabawki. Wracała do lektury nie poświęciwszy im więcej ani jednej myśli.

Czytała przez całe popołudnie, brnąc przez opasłe tomy. Przed kolacją uznała, że jest już w stanie przedyskutować z Taylorem sprawy związane z zarządzaniem.

Toteż zaskoczył ją jego gniew. Okazało się, że niewłaściwie odczytała sens książki. Miała rozpatrzyć ją z punktu widzenia zarządzającego.

— Czy niczego cię dotąd nie nauczyłem? – zapytał lodowato.

Wysłano ją do pokoju bez ciasta czekoladowego; miała napisać obszerne wypracowanie o tym, dlaczego Montgomery i inni mylą się w swych poglądach.

O północy Amanda nadal siedziała nad rozprawką i czuła, że zaczyna po trochu nienawidzić tego doktora Montgomery'ego. Był przyczyną przykrych zmian w jej cichym, uporządkowanym życiu, sprowadził na nią gniew Taylora, kosztował wiele godzin dodatkowej pracy, a co najgorsze — kosztował ją kawałek ciasta czekoladowego. Jeśli to wszystko spowodowała tylko jego książka, do czego on sam był zdolny?

Uśmiechnęła się mimo zmęczenia i stwierdziła, że przesadza. Doktor Montgomery to stary, biedny profesor, który nie miał pojęcia o ekonomii prawdziwego świata, a znał jedynie prawa świata rozpraw, ksiąg i teoretycznych dywagacji. Wyobrażała go sobie jako siwego staruszka pochylonego nad biurkiem, otoczonego stertami zakurzonych książek i zastanawiała się, czy on kiedykolwiek był w kinematografie. Może mogliby kiedyś razem pojechać do Kingman i... Powstrzymała się od dalszych rozmyślań. Taylor twierdził, że kinematograf ogłupia, a poza tym c...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.