Daniel Antoine Inkowie 01 Cień ...

Daniel Antoine Inkowie 01 Cień Pumy, Daniel Antoine
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Antoine B. Daniel

Cykl: Inkowie Tom 1

Cień Pumy

 

 

Z francuskiego przełożył Wacław Dunin

Tytuł oryginału: Inca 1: Princesse du Soleil

Wydanie oryginalne 2001

Wydanie polskie 2002

 

 

 

 

Antoine B. Daniel pragnie wyrazić wdzięczność Bernardowi Fixot.

Gdyby nie jego energia i wrażliwość, nie byłoby tej sagi, która zrodziła się z jego pomysłu, podobnie jak nie doszłoby do naszego spotkania.

 

 

, grudzień 1526 roku

 

 

Anamaya budzi się nagle, przytulona do matki, i wsłuchuje się w deszcz, który bębni w dach chaty.

Jest jeszcze noc, głęboka, ciemna noc dżungli. Pada mocno. Krople deszczu zagłuszają skrzypienie belek w suficie, krzyki małp, ryki drapieżnych zwierząt kryjących się w puszczy.

Anamaya kręci się na trzcinowym posłaniu i szuka ręki matki. Nie rozumie, czemu sen ją opuścił.

Kiedy otwiera oczy, ciemność zamienia belki stropu w węże, a dzbany - w wykrzywiające się potwory. Kiedy zamyka powieki, łoskot deszczu staje się nieznośny. Krople, ciężkie jak kamienie, zdają się przenikać przez grubą strzechę z liści palmowych i uderzać w jej pierś.

Boi się, choć właściwie nie ma powodu. W sercu czuje smutek, jakiś ból, gwałtowny, niezrozumiały, tak jak to bywa w snach.

Drży, kuli się, przytula do brzucha matki i długo, długo płacze. Żadna skarga, żadne słowo nie wydobywa się z jej ust. Potem zasypia znowu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

 

* * *

 

Przy pierwszych promieniach świtu zapomina o nocnych lękach.

Jednym skokiem zrywa się z łóżka i przemykając między hamakami, wychodzi na pusty dziedziniec.

Jest to maleńka wieś zagubiona w ogromie dżungli. Wysoki częstokół z zaostrzonych bali otacza i chroni cztery wielkie, wspólne chaty, stojące wokół centralnego dziedzińca. Dziedziniec jest pusty. Deszcz ustał. Powietrze wydaje się ciepłe i lepkie. Jednostajnie szare niebo odbija się w długich, błotnistych kałużach, połyskujących w wysokiej trawie.

Anamaya rozgniata na ramieniu komara. Całymi chmarami krążą w wilgotnym powietrzu niczym małe, płochliwe i przejrzyste chmurki.

Dziewczynka w kilku podskokach dobiega do drewnianego częstokołu i podchodzi do wartownika, który pilnuje wrót. Jest to młody wojownik. Jak wszyscy mieszkańcy wioski, jak wszyscy Cziriganowie, „Ci-co-nie-Boją-się-Zimna", ma na sobie tylko sukienną przepaskę wokół bioder. Podbródek i policzki ma pomalowane w czarno-żółte arabeski, głowę wygoloną po szczyt doskonale kształtnej czaszki, cerę - koloru ochry, jasnej jak błotnista glina wioski. Na tym tle koraliki długiego naszyjnika z turkusów lśnią na jego piersi jaskrawym blaskiem.

Przysypia trochę i budzi się nieprzytomny, kiedy Anamaya opryskuje go wodą z kałuży. Odruchowo wymierza w nią dzidę, a potem zaczyna się śmiać.

- Co ty tu robisz o tej porze, wielka mucho?!

- Przychodzę ci pomóc strzec wioski - odpowiada Anamaya z wielką powagą.

Wartownik przestaje się śmiać i surowo kiwa głową.

- Świetny pomysł! Kiedy Inkowie dowiedzą się, że ty jesteś tu ze mną, nigdy nie odważą się na nas napaść!

- Nigdy, na pewno!... No co, pozwolisz mi wyjść?

Wartownik znów uśmiecha się szeroko i klepie ją lekko po karku.

- Wiej, mucho. Ale nie odchodź daleko, bo twoja matka wsadzi mój łeb do swego upiornego kotła! - żartuje i odwiązuje lianę, przytrzymującą ciężkie skrzydło bramy częstokołu.

Anamaya prześlizguje się przez uchylone wrota i znika w gęstwinie lasu.

Nie boi się kolców, które rozdzierają jej przepaskę. Wbiega na polanę, jej nagie stopy fruwają wśród wielobarwnych kwiatów.

Dobiegłszy do wielkiego stawu, jednym skokiem, z wyciągniętymi ramionami, zanurza w nim swoje młode ciało, ruchliwe i giętkie jak sama woda. Przez długą chwilę rozkoszuje się przyjemnością pływania. Dociera do zwieszającej się nisko gałęzi cissusa, chwyta ją jednym skokiem, zawisa na niej i z małpią zwinnością wspina się do góry.

Tam, pod nią, jej odbicie najpierw rozpłynęło się, potem znów się pojawia w gładkiej już wodzie. To obraz dziesięcioletniej dziewczynki, sporej jak na swój wiek. Jest z pewnością dużo wyższa i ma jaśniejszą cerę od innych dziewcząt z wioski. Ma też bardziej płaskie czoło. Podbródek, niemal spiczasty, znamionujący silną wolę, wydłuża jej twarz. Najbardziej nie cierpi swego nosa, o wiele zbyt długiego, o wiele cieńszego niż u małych Indianek z plemienia Cziriganów. Nawet usta ma inne, węższe, wargi ładnie zarysowane, ale niezbyt mięsiste.

A do tego wszystkiego oczy, zwłaszcza oczy.

Zamyka powieki, uderza stopą w wodę, rozpryskuje ją i unicestwia swoje odbicie.

Dlaczego jest taka? Różne słuchy krążą po wiosce, ale matka nie mówi z nią o tym nigdy.

Matka... Anamaya czuje nagle, że musi ją zobaczyć, musi jej dotknąć. Pragnie tego tak bardzo, że aż ją boli brzuch.

Wykrzykuje, śmiejąc się, jej imię i kiedy jej okrzyk odbija się w gęstym listowiu, zeskakuje z gałęzi cissusa. Biegnie do wioski ile sił w nogach, a serce jej wali w rytm potężnych uderzeń miłości.

 

* * *

 

W połowie przedpołudnia chmury z nagła się rozdzierają. Promień słońca pada na puszczę, a potem kładzie się na chatach. Kiedy dotyka ramion Anamai, dziewczyna wybucha śmiechem.

Tańczy, uśmiech rozświetla jej twarz. Rozkłada ramiona, wystawia swe nagie ciało na słońce i deszcz, a ciężkie, czarne włosy tańczą w rytm jej skoków.

- Anamayo! - woła jej matka.

W całej wiosce tylko ona nosi długą tunikę do kolan. Już spłowiała. Z trudem można na niej odróżnić motyw składający się z kwadratów, krzyży i rombów splatających się w wyszukany sposób. Tu i ówdzie widać rozdarcia, zacerowane nićmi z włókien agawy.

- Słońce! - woła dziewczynka, wirując w złotym blasku. - Mamo, chodź tu, chodź!

Anamaya biegnie do matki. Chwyta ją za ręce, próbuje pociągnąć za sobą. Matka śmieje się, opiera przez chwilę, ale w końcu ulega radości dziecka.

Tańczą, podskakują. Błoto tryska im spod stóp i kiedy bryzga na nie, one krzyczą przenikliwie.

Anamaya nagle poślizgnęła się. Matka przytrzymuje ją za ramię, podnosi, obejmuje. Omal nie upadła razem z nią. Śmieją się, już spokojne. Mocno przytulone - odzyskują równowagę.

- Mamo, jeszcze - prosi Anamaya, nie odrywając ust od szyi matki.

Matka z czułością wpatruje się błyszczącymi oczyma w oczy dziewczynki.

- Zapomniałaś, cośmy sobie obiecały? - szepce, udając zagniewaną.

Anamaya dąsa się. Nie, wcale nie zapomniała, ale to wcale nie zabawne.

- Naprawdę musimy pomagać tej starej czarownicy?

- Anamayo! To nie jest stara czarownica, tylko babka duchów.

- No to co? I tak jej nie lubię!

Matka uśmiecha się i pociąga ją za sobą. Trzymając się za ręce, okrążają jedną z wielkich, wspólnych chat i przecinają centralny dziedziniec. Teraz słońce migoce w kałużach, które zamącą drobny, monotonny deszczyk.

W upale dżungla aż dymi. Unoszą się nad nią pasma mgły, chwiejne i przezroczyste. Rozdzierają się na zaostrzonych końcach wysokiej palisady.

W kącie jednej z chat, przy małym ognisku, stara kobieta, uzbrojona w długą, płaską łyżkę z hikorowego drewna, miesza gęstą zieloną ciecz w glinianym dzbanie z szeroką szyjką. Anamaya nie może powstrzymać grymasu.

- Przyniosłam płótno, babko duchów...

Czarownica ogląda nieufnie prostokątny kawałek płótna. Jest tak wytarty, że aż przezroczysty, jego różowe hafty całkiem wypłowiały.

- Może być - burczy pod nosem.

Anamaya staje na palcach, zagląda do dzbana, żeby popatrzeć na płyn.

- Skąd wiesz, że w środku jest duch? - pyta staruchy.

- Bo go tam włożyłam, głuptasku.

- Nie jestem głupia. Nie widzę go...

- Milcz, Anamayo - ucisza ją matka bez przekonania.

- Dlaczego ty go widzisz, a ja nie? - upiera się dziewczynka.

- Bo mam dar widzenia, dobrze wiesz! - złości się stara. - A teraz cicho! Słuchaj mamy, dziewczyno!

Anamaya wzdycha. Razem z matką przysłaniają kawałkiem płótna wylot dzbanka, czarnego od dymu. Stara powoli przelewa do niego płyn. Na gałganku zbiera się zielony osad. Pachnie mocno, to zapach wnętrza puszczy, matecznika, tego miejsca, gdzie słońce nigdy nie dosięga ziemi.

Anamaya wypatruje ducha, ale słyszy tylko krople, coraz wolniej spadające w głąb dzbana. Chciałaby znów o coś spytać, ale nie śmie. Nagle czuje chłodny powiew na rozgrzanych słońcem ramionach. Podnosi oczy i widzi cień sunący po niebie. Wypuszcza z rąk róg gałganka.

Zielony osad wpada do dzbanka. Stara wydaje ochrypły okrzyk.

- Anamayo! - woła matka. - Co ty robisz!

- Mamo! Ptak!

Jest ogromny, prawie tak wielki jak chata. Powietrze szumi w jego czarnych, błyszczących piórach. Leci tak nisko, jakby lada chwila miał usiąść na ziemi. Ale nie. Obraca swoją długą, pokrytą puchem szyję, wznosi straszliwy dziób i nie poruszając skrzydłami, nabiera wysokości.

- Mamo, patrz! Jaki on piękny!

Na dziedzińcu nagie dzieci przerywają zabawę. Dorośli zamarli w bezruchu. Mężczyźni o ogolonych głowach marszczą niespokojnie czoła. Nawet starcy wychodzą z wielkich chat i wznoszą oczy ku niebu, osłaniając się dłońmi od słońca i deszczu.

Na końcach skrzydeł wielkiego ptaka, rozczapierzone niczym palce, drgają długie białe lotki. Teraz, kiedy znów leci nad nimi, widać z dołu jego ogromne szponiaste łapy, większe od męskiej dłoni. Anamaya czuje na sobie wzrok ptaka. Przez chwilę okrągłe, wyłupiaste źrenice szukają jej oczu i wpijają się w nie. Anamaya już nie widzi nic wokół siebie. Słyszy tylko coraz głośniejszy łoskot, hałas dobiegający z ciemności nocy, jakiś tupot, jakby biegły naraz setki mężczyzn. Chce krzyczeć, ale delikatna dłoń matki kładzie się łagodnie na jej ramieniu. Dłoń, która chce ukoić jej niepokój, a przecież - sama drży.

- Kondor - mamroce matka i mocniej zaciska palce na jej ramieniu.

- Wysłannik Inków - dodaje czarownica.

Anamaya tuli się do matki, która szepce cichutko:

- Kondor... Ale tu nie ma kondorów. Nigdy nie zlatują z gór do dżungli...

Anamaya patrzy na matkę. Widzi jej drżące usta, pobladłą twarz.

- Mamo! Mamo, co z tobą?

Ptak ruchem skrzydeł wzniósł się jeszcze wyżej. Zawraca ku wschodowi, wzlatuje ponad warstwę mgieł i raptownie spada w dół. Jakby chciał rzucić się na wioskę! Ale nie, znów wznosi się, wyżej i wyżej. Chmury rozstępują się, otwierając mu drogę ku zboczom gór na zachodzie, a ponad nimi pojawia się błękit nieba.

Anamaya drży z przejęcia, słowa zamierają jej w piersi. Jakby w niej samej rozległ się nagle, rozsadzając brzuch i żebra, krzyk tysiąca gardeł.

Ludzie na dziedzińcu wioski milczą z twarzami uniesionymi w górę. Wszystko znieruchomiało. Nie słychać nic. Nawet dżungla milczy.

I wtedy rozlega się ryk trąby.

 

* * *

 

- Inkowie! Inkowie!

Wartownik przeskoczył przez palisadę i biegnie jak pijany.

- Inkowie! Są tutaj!

Krzyczy i w tej samej chwili pada. Nić jego naszyjnika z turkusów pęka, małe niebieskie kamyki toczą się w pyle dziedzińca i toną w błocie. Czarna krew spływa mu ze skroni i miesza się z czarnymi i czerwonymi malowidłami na jego policzkach. To kamień z procy wbił mu się w czaszkę.

Anamaya czuje, jak dreszcz przeszywa jej matkę od stóp do głów. Trąba grzmi jeszcze raz, jak ryk dzikiego zwierzęcia, a puszcza drży od warkotu bębnów. Krzyki rozdzierają powietrze. Mężczyźni rzucają się do chat, by chwycić za broń. Inni biegną już ku częstokołowi z łukami w rękach, strzały o podwójnej brzechwie sterczą z kołczanów. Zgiełk jest nieznośny. Anamaya przytula czoło do brzucha matki, która gładzi ją gorączkowo po włosach, policzkach, rękach.

Kondor zniknął w górach. Ruchome chmury znów przesłaniają niebo. Wojownicy Cziriganów przykucnęli za częstokołem. Na krótką chwilę wszystko zastyga.

I nagle powietrze wokół zaczyna buczeć. Anamaya widzi, jak całe niebo zasnuwa się grotami. Czarny, ogromny cień puchnie jak rój owadów. Setki strzał spadają na dziedziniec.

- Mamo! - krzyczy znów Anamaya.

Matka już pochyla się nad nią, osłania ją własną piersią. Obie zamykają oczy i słyszą, jak groty strzał wbijają się z łatwością w ciała wojowników i w błoto dziedzińca. Krew miesza się z wodą, mężczyźni płaczą jak małe dzieci.

Dzban z zielonym płynem przewrócił się.

Wszędzie strach i śmierć. Matka zaczyna nucić, żeby uspokoić tulącą się do niej córkę, żeby jej powiedzieć, że jest tu, z nią, że nie powinna się bać. Ale Anamaya nie słyszy.

Kiedy znów otwiera oczy, dziedziniec jest zasłany strzałami o wielobarwnych lotkach. Jaskrawe pióra na ciałach zabitych mężczyzn przypominają kwiaty rozsiane jakimś cudownym sposobem.

- Chodź - szepce matka.

Chwyta dziecko za rękę i ciągnie przez pole zasłane strzałami... I w tej właśnie chwili wrzask przewala się przez częstokół. Jacyś ludzie w pstrokatych hełmach pojawiają się nad niepotrzebnymi już palami częstokołu. Kręcą się proce, skórzane rzemienie ayllo świszczą w powietrzu. Krótkie maczugi są bezużyteczne. Cziriganowie padają, zmiażdżeni liczebnością i uzbrojeniem przeciwników.

- Prędko, prędko! - woła matka Anamai.

Biegną przed siebie, nie zważając na połamane strzały, które kaleczą im stopy. Kamienie z proc świszczą koło ich uszu. Jakiś starzec o czarnych zębach daje im znaki, ale w tej samej chwili kamień roztrzaskuje mu pierś. Pada na wznak bez słowa.

- Szybciej, Anama...

Anamaya czuje uderzenie w rękę. Od wstrząsu drży jej ramię. Ręka jest nagle wolna. Pada na twarz jednocześnie z matką. Podnosi się od razu.

- Mamo, wstawaj, proszę!...

Matka nie rusza się. Anamaya nie patrzy na jej twarz. Znów chwytają za rękę, za tę ciepłą, silną rękę, która trzymała ją tak mocno jeszcze przed chwilą, i już tak dawno. Dziewczynka ciągnie matkę za rękę. Ciało matki ledwie posuwa się po ziemi nasiąkłej wodą.

- Mamo, szybciej, oni zaraz tu będą...

Czuje za plecami zbliżających się żołnierzy w barwnych tunikach. Oprócz okrzyków bojowych słychać tylko jęki ofiar i pierwsze śmiechy zwycięzców.

Dziewczynka odważa się wreszcie spojrzeć na twarz matki.

Krwistoczerwony kwiat rozkwita pośrodku jej czoła. Oczy ma zamknięte, a strużka brunatnej cieczy spływa z kącika warg.

Anamaya już wie.

Patrzy na zgniecioną szmatkę w ręku matki, jeszcze wilgotną od zielonej cieczy, w której krył się duch. Prostuje zaciśnięte palce, bierze gałganek. Nie słyszy ani śmiechu zwycięskich wojowników, ani jęku umierających, ani krzyków niemowlęcia, porzuconego w hamaku w którejś z chat. Nie widzi, jak padają ostatni obrońcy, nie widzi pierwszych płomieni ogarniających najpierw częstokół, a potem chaty. Jest w niej tylko milczenie, jakby wszystkie drzwi jej serca zamykały się jedne po drugich.

Wśród wściekłego trzaskania żaru, zasnuwającego dymem powietrze, dziewczyna przyklęka powoli i przytula się do brzucha matki.

A ona już nie oddycha, nie daje znaku życia. Tylko w ciele zostało trochę ciepła.

To tu znajduje dziewczynkę jeden z żołnierzy.

Kiedy chce ją zabrać, ona opiera się w milczeniu ze wszystkich sił.

Musi siłą prostować jej zaciśnięte palce, odrywać jej ciało przywarte do ciała matki, jakby chciała tchnąć w nią życie.

Oderwał ją wreszcie i teraz ciągnie przez zgliszcza i błoto, jak bezwładny przedmiot.

Jest żywa, lecz martwa.

 

* * *

 

Oficer inkaski trzyma w ręku chuqui, włócznię z brązowym grotem i drzewcem z twardego drewna, przybranym piórami kondora. Skórzany kaftan osłania mu pierś. Na głowie ma hełm z ciasno uplecionej trzciny, ozdobiony czerwono-żółtą egretą.

Cierpki zapach dymu unosi się w powietrzu. Ściskając w palcach kawałek jedwabnej tkaniny, Anamaya uparcie patrzy w ziemię. Kątem oka widzi długą, chudą sylwetkę Inki.

- Skończyliśmy wreszcie z tymi przeklętymi Cziriganami? - pyta oficer żołnierza, który przyprowadził Anamayę.

- Tak, kapitanie Sikinchara. Niektórym udało się uciec do puszczy.

- Dobrze.

Patrzy na Anamayę, której twarz i całe ciało są czarne od błota.

- A to co za jedna?

- Nie wiem, kapitanie Sikinchara. Leżała przy jakiejś martwej kobiecie. Przyprowadziłem ją panu, bo...

- Popatrz na mnie, dziewczynko - przerywa oficer.

Anamaya nie rusza się. Jej palce zaciskają się jeszcze mocniej na gałganku. Żołnierz chce ją chwycić, ale Sikinchara powstrzymuje go krótkim rozkazem.

- Popatrz na mnie, mała - prosi nieoczekiwanie łagodnym głosem.

Ona wciąż się nie rusza. On podaje swoją włócznię i hełm żołnierzowi i powoli podchodzi do niej. Klęka i bierze w palce jej delikatny dziecinny podbródek. Ona podnosi ku niemu twarz. Jego uważne spojrzenie dostrzega świetlisty promień dwojga błękitnych oczu.

Zaskoczony, omal się nie przewraca.

Anamaya widzi twarz mężczyzny o dumnym nosie i mocno zarysowanych wargach.

Widzi jego zaskoczenie.

I widzi jego lęk.

 

 

2.Quito, październik 1527 roku.

 

 

Tego ranka Anamaya budzi się w wielkiej wspólnej sypialni.

Większość dziewcząt już wstała. Ale jedna twarz pochyla się nad nią i przygląda jej się badawczo ze zmarszczonymi brwiami i ustami wykrzywionymi w niechętnym grymasie. Jest to młoda dziewczyna o wystających kościach policzkowych i czarnych, twardych oczach księżniczek z Cuzco. Nazywa się Inti Palla. Jest starsza od Anamai, ma już kobiece ciało i lubi się nim popisywać.

Ale przede wszystkim - jest jedną z córek króla Huayny Capaca, Jedynego Pana Imperium Czterech Części.

Ile dzieci ma Huayna Capac? Tyle ile sztab złota i srebra w swoich świątyniach: może dwieście, może trzysta, nikt nie zna dokładnej liczby!

Kiedy spojrzenia dziewcząt spotykają się, grymas Inti Palli przemienia się w szyderczy uśmiech.

- Anamayo! - parska. - Ale ty jesteś brzydka!

Od kiedy Anamaya przybyła do Domu Dziewic w Quito, wielkim mieście królewskim na północy kraju, Inti Palla stale próbuje zbliżyć się do niej, ale z jej ust wydobywają się najczęściej tylko złośliwości! Wygaduje takie okropności, że Anamaya stara się nie zwracać na nie uwagi.

- Anamaya, wiem, co się z tobą dziś stanie! - znów odzywa się z szyderczym uśmiechem Inti Palla.

Anamaya przeciąga się i udaje obojętność. Inti Palla potrząsa bransoletkami, które nosi na nadgarstku.

- Nie chcesz wiedzieć?

- Ależ tak, oczywiście.

- Powiem ci później.

To jest Inti Palla! Anamaya powściąga pomruk gniewu, ale księżniczka, odgadując, że tamta się hamuje, zaczyna znowu, jakby chciała ją wyprowadzić z równowagi.

- No to powiedz, córko nie wiadomo czyja, czemu jesteś taka brzydka?

Tym razem Anamaya prostuje się gwałtownie i odpychają.

- Nie wiem. Tylu rzeczy nie wiem! Ale ty, ty powinnaś wiedzieć!

Śmiech Inti Palli szeleści jak koszyk muszelek.

- Biedna dziewczyno! Niedługo będzie rok, jak tu jesteś, a wciąż nie chcesz pogodzić się z tym, że nie będziesz nigdy taka jak my?

Anamaya odwraca się i żeby skryć swoją udrękę, naciąga na głowę wełnianą derkę. Jeśli w ogóle coś wie, to właśnie to. Że nie tylko nie jest księżniczką krwi królewskiej, ale w miarę jak rośnie, jej ciało coraz bardziej różni się od ciał młodych Inkasek. Nogi i uda ma coraz dłuższe, a one - coraz krąglejsze. Jej twarz wydłuża się, a nie rozszerza. Czoło nie robi się wypukłe, wargi ma zbyt cienkie, brwi dwa razy węższe... A do tego oczy!

Oczy ma prawie tak skośne jak trzeba, ale błękitne. Niewiarygodnie błękitnej barwy, podobne do nieba w górach, kiedy po południu odbija się w jeziorze.

Ten błękit we wszystkich budzi wstręt, lęk, a czasem drwiny. Okropny błękit, który odsuwa od niej wszelką przyjaźń, wszelkie dobre uczucia. Przez cały rok, który spędziła w acllahuasi, żadna z dziewcząt nie zechciała być naprawdę jej przyjaciółką. Czasami Matki zwracają się do niej jak do prawdziwej istoty ludzkiej. Tylko Inti Palla nie zważa na tę obcość, którą ona rozsiewa wokół siebie niczym zakaźną chorobę. Ale też tym więcej z niej drwi. Ze łzami w oczach Anamaya przyciska derkę do piersi i woła:

- Jeśli jestem taka brzydka, to czemu stale kręcisz się koło mnie?

Młoda księżniczka odsłania w uśmiechu ząbki, spiczaste jak kły małego zwierzątka.

- Bo tak dziwnie wyglądasz!

- No więc miałaś dość czasu, żeby mi się przyjrzeć! Teraz daj mi spokój...

- No, to prawda - chichoce Inti Palla.

A kiedy Anamaya szykuje się do wyjścia z sali, brząka swymi bransoletkami i dodaje słodkim głosikiem:

- Anamayo, powiem ci, co cię dzisiaj czeka.

- Nic mi nie mów, to mnie nie obchodzi!

- Dzisiaj będziesz miała swój wielki dzień. Obejrzy cię Jedyny Pan, mój ojciec Huayna Capac...

Anamaya zamiera w przerażeniu. Od wielu księżyców wie, że ta chwila jej nie ominie. Ale dzisiaj...

Kiedy odwraca się, żeby raz jeszcze spojrzeć w oczy Inti Palli, widzi w nich radość zmieszaną z nienawiścią:

- I zapowie, córko nie wiadomo czyja, jaką umrzesz śmiercią.

 

* * *

 

Zeszłej nocy, jak przy każdym nowiu księżyca, śniła jej się wioska w dżungli. Trzymała matkę za rękę, a wokół słychać było krzyki. Ognisty podmuch owionął jej pierś. Kiedy matka upadła, ogarnęła ją lodowata cisza, strach przed czymś niezrozumiałym.

Wydało jej się, że matka usiłuje wymówić jakieś słowa, słowa skierowane do niej spoza granicy śmierci, ale ona nie może ich zrozumieć. Obudziła się we łzach, drżąca, samotna, wtulona w tamto nieobecne ciało, z ramionami obejmującymi pustkę. Bladoszare promienie świtu oświetlały ściany... Dziewczynka zamknęła oczy, by odgrodzić się od śmierci i strachu, i zaczęła cichutko oddychać, wyobrażając sobie, że w tej ogromnej ciszy rozbrzmiewa jeszcze łagodny głos matki...

Obudziła się, ściskając w piąstce kwadratową szmatkę, którą przechowuje jak skarb, choć pozostał na niej tylko słaby zapach dżungli, który ulatnia się z każdym dniem.

Nikt nie powinien widzieć jej smutku, musi go ukryć głęboko w sobie, na samym dnie.

Myśli o tym, kiedy ją przygotowują.

Dom Dziewic wypełnia się szeptami. Matki myją Anamai włosy i zaplatają je w cieniutkie warkoczyki, przyglądając się jej niechętnie. Anamaya powtarza sobie w duchu okrutne słowa Inti Palli i strach chwyta ją za trzewia: jeśli Jedyny Pan postanowi, że ma umrzeć bez prawa prz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.