David Eddings -Belgariada 01 - Ostatnia rozgrywka czarodziejow, Belgariada 1
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DAVID EDDINGS
Ostatnia Walka Czarodziejów V tom BelgariadyPROLOG
Będący początkiem i końcem stworzenia wyjątek z Księgi Toraka
Słuchajcie mnie, o wy Angarakowie, gdyż jam jest Torak, Bóg Bogów i Król Królów. Padajcie przed mym Imieniem i oddawajcie cześć w modlitwach i ofiarach, gdyż jam jest Bogiem waszym i Panem nad wszystkimi królestwami Angaraków. A wielki będzie gniew mój, jeśli urazicie mnie. Byłem, nim świat został stworzony. Będę, gdy góry w piach się obrócą, gdy morza w martwe kałuże się zmienią, gdy ziemia wyschnie i nic już nie będzie. Gdyż jam był przed Czasem i będę po nim. Z niedościgłych wyżyn Boskości wejrzałem w przyszłość. I ujrzałem, że były dwa Przeznaczenia, które z nie kończących się korytarzy Wieczności pędzą ku wzajemnemu zderzeniu. Każde Przeznaczenie było Absolutem, a po ich ostatecznym spotkaniu wszystko, co było podzielone, stanie się jednością. W chwili tej wszystko, co było, wszystko, co jest, i wszystko, co jeszcze będzie, powinno zebrać się w jednym Dążeniu. Z powodu Widzenia mego doprowadziłem do połączenia mych sześciu braci, aby stworzyć wszystko, co jest, wypełniając wymagania Przeznaczeń. Tak więc nadaliśmy bieg słońcu i księżycowi, i stworzyliśmy tę ziemię. Pokryliśmy ją puszczami i pastwiskami, i stworzyliśmy bydlęta, ptactwo i ryby, by wypełnić nimi lądy, niebo i wody, które uczyniliśmy. Lecz Ojciec nasz nie ucieszył się kreacją, którą sprawiłem. Odwrócił swe oblicze od dzieła naszego, by kontemplować Absolut. Powędrowałem samotnie na wyżyny Korimu i zażądałem, by zaakceptował, com uczynił. Lecz On wzgardził dziełem moim i odwrócił się ode mnie. Wtedy wyrzuciłem go ze swego serca i zszedłem na dół, osierocony na wieki. Raz jeszcze zwołałem mych braci i połączyliśmy swe siły i stworzyliśmy człowieka, by był narzędziem woli naszej. Stworzyliśmy człowieka jako wiele narodów. A każdemu narodowi zezwoliliśmy, by przybrał sobie Boga spośród nas. A narody wybrały pomiędzy nami, poza tym że żaden naród nie wybrał Aldura, a ów był zawsze przeciwny i rozgoryczony, że nie daliśmy mu zwierzchnictwa. Wtedy Aldur odszedł spośród nas i magicznymi sztuczkami usiłował odciągnąć od nas sługi nasze. Lecz nieliczni byli, którzy uznali go. Lud mój zwał siebie Angarakami. Byłem z nich bardzo zadowolony i powiodłem ich do wyżyn Korimu, których już nie ma, i objawiłem im naturę Dążenia, dla któregom uczynił świat. Wtedy oni oddali mi cześć w modlitwach i złożyli mi ofiary całopalne. A ja błogosławiłem im, a oni rozwijali się i stawali się liczniejsi. W swej wdzięczności wznieśli dla mnie ołtarz i złożyli mi w ofierze swoje najpiękniejsze dziewice i swoich najdzielniejszych młodzieńców. I znów byłem z nich bardzo zadowolony, i znów błogosławiłem im, więc rozwijali się lepiej niż inne ludy i rozmnażali się niezmiernie. Wtedy serce Aldura wypełniła zawiść o oddawaną mi cześć i zaślepiła go złość do mnie. Więc w mrocznych zakamarkach swej duszy uknuł spisek przeciwko mnie: wziął kamień i tchnął w niego życie, co mogło pokrzyżować szyki Dążeniu memu. A kamieniem tym chciał zdobyć władzę nade mną. Tak zrodził się Cthrag Yaska. A odwieczna wrogość do mnie została zamknięta wewnątrz Cthrag Yaska. A Aldur zasiadł wraz z tymi, których zwał swymi uczniami, i knuł, jak kamień powinien dać mu zwierzchnictwo. Zrozumiałem, że przeklęty kamień oddzielił Aldura ode mnie i od braci jego. I udałem się do Aldura i czyniłem mu wymówki, błagając, by zdjął z kamienia niegodziwy czar i odjął mu życie, którym go natchnął. Uczyniłem to, by Aldur nie mógł być dłużej oddzielony od swych braci. Zaprawdę, nawet płakałem i poniżyłem się przed nim. Lecz diabelski kamień zawładnął już duszą Aldura, i Aldur zamknął swe serce przede mną. I zrozumiałem wtedy, że kamień, stworzony przezeń, ujarzmi mego brata po wsze czasy. A on przemówił do mnie lekceważąco i zmusił do działania. Wtedy przez miłość, jaką żywiłem do niego, i by ochronić go przed fatalnym biegiem wydarzeń, który objawiło moje Widzenie, powaliłem mego brata Aldura i odebrałem mu przeklęty kamień. I poniosłem Cthrag Yaska daleko, by zniewolić go mą mocą, by stłumić zawartą w nim podłość i zdławić niegodziwość, dla której był stworzony. Tak więc stało się, że wziąłem na siebie brzemię spraw. Aldur zagniewał się. Udał się do braci naszych i fałszywie przemówił przeciwko mnie. A każdy z nich przyszedł do mnie i przemawiał lekceważąco, nakazując, bym zwrócił Aldurowi to, co spaczyło jego duszę, a co zabrałem mu, by wyzwolić go od uroku. Lecz ja odmówiłem. Wtedy oni przygotowali się do wojny. Niebo pociemniało od dymów z ich kuźni, gdy ich ludy wykuwały żelazne bronie, by rozlać na ziemię krew mych Angaraków. Gdy minął rok, ich armie pomaszerowały naprzód i wkroczyły na ziemie Angaraków. A bracia moi widnieli na czele armii. Czyż wtedy nie byłem wielce niechętny, by wznieść mą rękę przeciwko nim? Lecz nie mogłem pozwolić, by zrabowali ziemie ludu mego czy też przelali krew tych, którzy mnie czcili. A wiedziałem, że z wojny pomiędzy moimi braćmi a mną może wyniknąć jedynie wielkie nieszczęście. A w zmaganiach tych Przeznaczenia, które widziałem, mogły zmierzyć się ze sobą przedwcześnie, a wszechświat rozpadłby się przy tym spotkaniu. Wybrałem więc to, czego się obawiałem, lecz co było lepszym wyjściem z sytuacji niż to, co przewidziałem. Wzniosłem przeklęty Cthrag Yaska i obróciłem go przeciwko samej ziemi. A wypełniało mnie Dążenie jednego Przeznaczenia, podczas gdy Dążenie drugiego zamknięte było wewnątrz kamienia, który stworzył Aldur. Ciężar tego wszystkiego spoczął na nas i ziemia nie mogła nas unieść. Wtedy jej powłoka rozwarła się pode mną, a morze ruszyło, by zalać suchy ląd. W ten sposób narody zostały rozdzielone od siebie tak, że nie mogły zbliżyć do siebie i przelać swej krwi. Lecz tak wielka była podłość, którą Aldur zakuł we wnętrzu kamienia, że ten poraził mnie ogniem, gdy tylko wzniosłem go, by podzielić świat i zapobiec fatalnemu rozlewowi krwi. W chwili gdy wydawałem mu rozkazy, buchnął przeraźliwym ogniem i poraził mnie. Ręka, w której trzymałem go, została strawiona, a oko, którym spoglądałem na niego, oślepło. Połowa mej twarzy została zeszpecona jego żarem. I ja, który byłem najpiękniejszym pośród mych braci, stałem się odrażającym dla wszystkich, i żeby nie unikali mnie, muszę kryć swe oblicze za stalową maską. Śmiertelna udręka napełniła mnie przez zło, jakie mi uczyniono, a ból, który nie będzie stłumiony, dopóki plugawy kamień nie zostanie pozbawiony swej diabelskiej mocy i nie pokaja się za swą podłość, zamieszkał we mnie. Lecz czarne morze stanęło pomiędzy ludem moim i tymi, którzy wyruszyli przeciwko niemu, a moi wrogowie uciekli przerażeni tym, com uczynił. Zaprawdę, nawet bracia moi uciekli ze świata, któryśmy uczynili i nigdy więcej nie śmieli wystąpić przeciwko mnie. Lecz wciąż knuli spiski ze zwolennikami swymi. Wtedy poprowadziłem lud swój do opustoszałych terenów Mallorei i nakazałem im, by w skrytym miejscu zbudowali warowne miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, jako przypomnienie cierpienia, którego za nich doświadczyłem. A ja ukryłem ich miasto w chmurze, która po wsze czasy będzie nad nim. Wtedy wziąłem skrzynię z kutego żelaza, a w niej umieściłem Cthrag Yaska, aby diabelski kamień nigdy więcej nie miał swobody uwolnienia swej mocy w niszczycielskim błysku. Przez tysiąc lat i przez jeszcze kolejne tysiąc lat mozoliłem się, walcząc z kamieniem, by móc uwolnić go od klątwy podłości, którą nałożył na niego Aldur. Liczne i wielkie były czary i zaklęcia, które rzucałem na uparty kamień, lecz on wciąż rozpalał się diabelskim płomieniem, gdy zbliżałem się do niego, i czułem jego przekleństwo ciążące nad światem. A wtedy Belar, najmłodszy i najzuchwalszy z mych braci, zawiązał przeciwko mnie spisek wraz z Aldurem, tym który wciąż żywił w swej duszy nienawiść i zazdrość. I Belar przemówił w duchu do swojego nieokrzesanego ludu, Alornów, i podjudził ich przeciwko mnie. Duch Aldura posłał Belgaratha, ucznia, którego najpełniej nasączył swym jadem, by przyłączył się do nich. A plugawym podszeptom Belgaratha uległ Cherek, wódz Alornów, i jego trzej synowie. Z pomocą diabelskich czarów przekroczyli odgradzające morze, którego stworzył, i wkradli się nocą, jak złodzieje, do miasta Cthol Mishrak. Ukradkiem i podłym podstępem przekradli się przez żelazną wieżę i dotarli do skrzyni, w której przetrzymywano diabelski kamień. Najmłodszy syn Chereka, którego ludzie zwali Riva o Żelaznej Dłoni, był tak omotany czarami i zaklęciami, że mógł podnieść przeklęty kamień i nie stracić życia. I uciekli z kamieniem na Zachód. Z wojownikami spośród mego ludu goniłem ich, aby klątwa Cthrag Yaska nie padła znów na ziemię. Lecz człowiek zwany Riva o Żelaznej Dłoni wzniósł kamień i skierował jego diabelski ogień na mój lud. Tak więc złodzieje uciekli, unosząc do swych ziem na zachodzie zło zawarte w kamieniu. Wtedy zburzyłem warowne miasto Cthol Mishrak, a lud mój musiał w popłochu uciekać z jego ruin. I podzieliłem Angaraków na plemiona. Nadraków osadziłem na północy, by strzegli dróg, którymi nadeszli złodzieje. Barczystych Thullów, zdolnych do noszenia ciężarów, osadziłem pośrodku. Murgów, najsroższy z mych ludów, posłałem na południe. Najliczniejszych zaś zatrzymałem przy sobie w Mallorei, by służyli mi i rozmnażali się do dnia, gdy będę potrzebował armii przeciwko zachodowi. Ponad wszystkimi ludami ustanowiłem Grolimów, nauczyłem ich czarów i magii, i stali się kapłanami i strzegli gorliwości wszystkich innych. A nakazałem im, by utrzymywali ogień na mych ołtarzach i nie ustawali w swoich ofiarach dla mnie. Belgarath w swej nikczemności posłał Rivę z przeklętym kamieniem, by rządził Wyspą Wiatrów. A wtedy Belar strącił na ziemię dwie gwiazdy. Z nich Riva wykuł miecz, a z Cthrag Yaska uczynił gałkę na jego rękojeści. A gdy Riva chwycił miecz, wszechświat zadrżał wokół mnie, a ja zażądałem od mego Widzenia, by otworzyło się przede mną i objawiło mi to, co uprzednio ukryło. Ujrzałem, że znająca czary córka Belgaratha powinna zostać kiedyś moją oblubienicą, i uradowałem się. Lecz również ujrzałem, że Dziecko Światła wywiedzie się z lędźwi Rivy, i będzie ono narzędziem Przeznaczenia przeciwnego temu Przeznaczeniu, które dało mi Dążenie. Wtedy nadejdzie dzień, w którym będę musiał zbudzić się z jakiegoś długiego snu i zmierzyć się z mieczem Dziecka Światła. A tego dnia dwa przeznaczenia zderzą się, i tylko jeden zwycięzca przeżyje, i jedno Przeznaczenie będzie istnieć od tego czasu. Lecz które, to nie zostało mi objawione. Długo dumałem nad Widzeniem, lecz nic więcej się nie objawiło. I minęło tysiąc lat, a nawet więcej. Wtedy przyzwałem do siebie Zedara, mądrego i sprawiedliwego człowieka, który zbiegł przed podłością nauk Aldura i przyszedł do mnie gotów do służby. I posłałem go do pałacu Ludzi Węży, którzy mieszkali na zachodzie, pośród bagien. Ich Bogiem był Issa, wiecznie leniwy i ospały, pozostawiający lud, który zwał siebie Nyissanami, wyłącznym rządom ich królowej. A Zedar podsunął jej pewne, miłe sercu pomysły. A ona posłała swoich morderców, jako emisariuszy, do pałacu potomków Rivy. Tam dokonali oni mordu oszczędzając tylko jedno dziecko, ono samo wybrało utopienie się w morzu. Tak więc uczyniłem Widzenie nieprawdziwym, bo jakże miało narodzić się Dziecko Światła, jeśli nie pozostał nikt, kto by począł je. I tak zapewniłem, że Dążenie moje będzie w mocy i że zło Aldura i jego braci nie zniszczy świata, którego stworzenie to ja spowodowałem. Królestwa Zachodu, które usłuchały rad i oszukańczych czarów nikczemnych Bogów i złych czarowników, przemienia się w pył. A ja udręczę tych, którzy usiłują sprzeciwiać się mi i krzyżować moje plany. I będą zrujnowani, i padną przede mną, składając siebie samych w ofierze na moich ołtarzach. A nadejdzie czas, gdy obejmę władanie i zwierzchnictwo nad całą ziemią, a wszystkie ludy będą mymi. Słuchajcie mnie, wy, ludzie i bójcie się mnie. Padajcie przede mną i oddawajcie mi cześć. Gdyż jam jest Torak, po wsze czasy Król Królów, Bóg Bogów, i Bóg jedyny na tym świecie, którym uczynił. CZĘŚĆ PIERWSZA
GAR OG NADRAK ROZDZIAŁ I
Doprawdy coś zdecydowanie ponurego jest w dźwięku dzwonków noszonych przez muły - stwierdził Garion. Przede wszystkim muł nie był szczególnie pięknym zwierzęciem, a ledwie uchwytna zmienność jego chodu przenosiła żałobną nutę na zawieszony na szyi dzwonek. Muły stanowiły własność Mulgera, drasańskiego kupca, kościstego, odzianego w zielony kubrak mężczyzny o surowym spojrzeniu, który za opłatą zezwolił, by Garion, Silk i Belgarath towarzyszyli mu w drodze do Gar og Nadrak. Muły uginały się pod ciężarem niesionych towarów, a sam Mulger wyglądał, jakby dźwigał brzemię wyrobionych z góry osądów i uprzedzeń niemal tak ciężkich, jak przepełnione juki mułów. Silk i zacny kupiec od pierwszego wejrzenia zapałali do siebie niechęcią. Silk całą podróż na wschód przez faliste wrzosowiska w kierunku postrzępionych górskich szczytów stanowiących granicę pomiędzy Drasnia a ziemiami Nadraków umilał sobie dręczeniem rodaka. Ich dyskusje, balansujące na krawędzi kłótni, działały Garionowi na nerwy, tak samo jak nieznośne dźwięki dzwonków noszonych przez muły Mulgera. Rozdrażnienie Gariona w tym szczególnym okresie miało bardzo specyficzne źródło. Bał się, a próby ukrycia tego faktu przed samym sobą spełzały na niczym. Wyjaśniono mu dokładnie znaczenie tajemnych słów Kodeksu Mrin. Jechał na spotkanie, które los zaplanował, nim powstał świat, i nie było absolutnie żadnego sposobu, by go uniknąć. Spotkanie będące ostatecznym wynikiem nie jednego, lecz dwóch odmiennych Proroctw, więc jeśli nawet potrafiłby jedno nich przekonać, że gdzieś kiedyś popełniono błąd, drugie Proroctwo i tak, bez litości lub chociażby najmniejszej uwagi dla jego osobistych uczuć, doprowadziłoby do konfrontacji. - Sądzę, że gubisz sedno sprawy, Ambarze - mówił Mulger do Silka z tą szczególną nutą, której niektórzy ludzie używają, gdy rozmawiają z kimś, kim szczerze gardzą. - Mój patriotyzm, lub jego brak, nie ma nic do rzeczy. Powodzenie Drasni zależy od handlu, i jeśli wy, ludzie ze Służby Zagranicznej, będziecie maskować swoją działalność podając się za kupców, to wkrótce szanowny Drasanin nigdzie nie będzie serdecznie witany. - Mulger, dzięki instynktowi, z którym, jak się wydaje, rodzą się wszyscy Drasanie, natychmiast zorientował się, że Silk nie był tym, za kogo się podawał. - Och, Mulger, daj spokój - z impertynencką protekcjonalnością odpowiedział Silk - nie bądź taki naiwny. Wszystkie królestwa na tym świecie ukrywają swoją szpiegowską działalność w dokładnie ten sam sposób. Tolnedranie tak robią; Murgowie tak robią: nawet Thullowie tak robią. Czego ty chcesz ode mnie - żebym chodził z przypiętą do piersi tabliczką z napisem „Szpieg”!? - Szczerze, Ambarze, g... mnie obchodzi, co robisz - odciął się Mulger, wyraz zaciętości pojawił się na jego szczupłej twarzy, - Chcę jedynie powiedzieć, że coraz bardziej męczy mnie to, iż gdziekolwiek się udam, jestem wciąż obserwowany, tylko dlatego że wy jesteście nieufni. Silk z zuchwałym, szerokim uśmiechem wzruszył ramionami. - Tak zbudowany jest świat, Mulger. Mógłbyś już się przyzwyczaić, gdyż to się nie zmieni. Mulger bezradnie rzucił okiem na małego człowieczka o twarzy łasicy, gwałtownie odwrócił się i odjechał, by dotrzymać towarzystwa mułom. - Czy aby nie posuwasz się za daleko? - zagadnął Belgarath, wybudząjąc się z lekkiej drzemki, w jaką zazwyczaj zapadał w podróży. - Jeśli go zbytnio rozzłościsz, to wyda cię straży granicznej i nigdy nie dostaniesz się do Gar og Nadrak. - Mulger nawet słowa nie piśnie, stary druhu - zapewnił go Silk. - Jeśliby to zrobił, zatrzymano by na przesłuchanie także jego, a nie ma na świecie kupca, który nie ukrywałby w swych tobołkach rzeczy, które nie powinny tam być. - Dlaczego po prostu nie zostawisz go w spokoju? - spytał Belgarath. - Bo przynajmniej mam jakieś zajęcie - wzruszywszy ramionami wyjaśnił Silk. - W innym razie musiałbym podziwiać krajobraz, a wschodnia Drasnia nudzi mnie. Belgarath chrząknął z goryczą, naciągnął na głowę szary kaptur i ponownie zapadł w drzemkę. Garion powrócił do swych melancholijnych rozmyślań. Cierniste krzaki porastające faliste wrzosowiska miały przygnębiający szarozielony kolor, a Północny Szlak Karawan wił się jak zakurzona, biała blizna pomiędzy nimi. Od niemal dwóch tygodni niebo było zaciągnięte chmurami, jednak nie znalazłoby się w nich śladu wilgoci. Ciężko posuwali się przez posępny, szary świat zmierzając ku wyłaniającym się przed nimi na widnokręgu potężnym górom. Gariona najbardziej denerwowała niesprawiedliwość tego wszystkiego. Nigdy nie prosił się o żadną z tych rzeczy. Nie chciał być czarownikiem. Nie chciał być Rivańskim Królem. Nie był nawet pewien, czy naprawdę chciał poślubić księżniczkę Ce’Nedrę - aczkolwiek w tym przypadku miał mieszane uczucia. Drobniutka Wielka Księżniczka Imperium umiała być - najczęściej gdy czegoś chciała - całkowicie cudowna. Jednakże najczęściej nie chciała mc, i wtedy wychodził na jaw jej prawdziwy charakter. Jeśliby świadomie uganiał się za którąkolwiek z tych rzeczy, to z niejaką rezygnacją potrafiłby pogodzić się z ciążącym na nim obowiązkiem. Lecz nie była mu dana jakakolwiek możliwość wyboru, więc zapragnął zapytać obojętnego nieba „Dlaczego ja?” Jechał obok swojego drzemiącego dziadka, za jedynego towarzysza mając cichą pieśń Klejnotu Aldura, co zresztą było kolejnym powodem do irytacji. Klejnot, osadzony na rękojeści wielkiego miecza przywiązanego rzemieniami do pleców Gariona, z jakimś głupim zapałem śpiewał do niego nieprzerwanie. Można było zrozumieć, że Klejnot nie posiadał się z radości z powodu nadciągającego spotkania z Torakiem, lecz to Garion miał zmierzyć się z Bogiem-Smokiem Angaraku, i to jego krew mogła być przelana. Uważał, że nieustająca wesołość Klejnotu - zważywszy wszystko - była, skromnie mówiąc, w bardzo złym guście. Północny Szlak Karawan przekraczał granicę pomiędzy Drasnia a Gar og Nadrak na wąskiej skalistej przełęczy, gdzie po obu stronach prostej bramy składającej się z pojedynczej, poziomej żerdzi stały naprzeciw siebie dwa odziały wojska: jeden drasański i jeden nadracki. Fizycznie - żerdź była nieistotną zaporą. Jednak symbolicznie - była bardziej onieśmielająca niż bramy Vo Mimbre, czy też Tol Honeth. Po jednej jej stronie stał Zachód, a po drugiej Wschód. Jeden mały krok mógł przenieść kogoś z jednego świata do całkowicie odmiennego, drugiego świata, a Garion pragnął z całych sił, by nie musiał robić tego kroku. Jak przewidział Silk, na granicy Mulger nie pisnął słówka o swych podejrzeniach zarówno drasańskiemu żołnierzowi uzbrojonemu w pikę, jak i odzianemu w skórę Nadrakowi, toteż bez przeszkód wjechali w góry Gar og Nadrak. Szlak karawan, po przekroczeniu granicy, piął się stromo w górę wąskiego wąwozu, bokiem bystro spływającego górskiego potoku. Skaliste ściany wąwozu były pionowe, czarne i przytłaczające. Niebo nad głowami zwęziło się do brudnej szarej wstążki, a dźwięk dzwonków mułów odbijał się echem od skał, by towarzyszyć pośpiesznemu i dudniącemu bulgotaniu potoku. Belgarath obudził się i bacznie rozejrzał wokoło. Z ukosa spojrzał na Silka, co spowodowało, że mały człowieczek zamilkł. Odchrząknął. - Chcemy ci podziękować, zacny Mulgerze, i życzyć ci powodzenia w handlu. Mulger spojrzał ostro na starego czarownika; w jego oczach widniał wyraz zdziwienia. - Opuścimy cię u wylotu tego wąwozu - gładko kontynuował Belgarath z uprzejmym wyrazem twarzy. - Mamy coś do załatwienia w okolicy. - Wykonał dość nieokreślony gest. Mulger kaszlnął. - Nie chcę nic o tym wiedzieć - oznajmił. - Nie chcesz - zapewnił Belgarath. - I proszę, byś nie traktował zbyt poważnie komentarzy Ambara. To prześmiewca, wiec często mówi rzeczy, których wcale nie myśli, ponieważ cieszy go denerwowanie ludzi. Jeśli poznałbyś go naprawdę, to przekonałbyś się, że nie jest wcale taki zły. Mulger obrzucił Silka długim, ciężkim spojrzeniem i pozostawił wypowiedź Belgaratha bez komentarza. - Powodzenia w waszych sprawach, jakie by nie były - powiedział niechętnie, zmuszony powiedzieć to bardziej z kurtuazji niż z nadmiaru gorących uczuć. - Ty i młodzieniec nie byliście złymi towarzyszami podróży. - Twymi dłużnikami jesteśmy, cny Mulgerze - dodał Silk z drwiącą dwornością - Gościnność twa zaiste wyborną była. Mulger ponownie spojrzał na Silka. - Naprawdę cię nie lubię, Ambarze - powiedział bez ogródek. - I niech tak zostanie. - Jestem zdruzgotany - uśmiechnął się szeroko Silk. - Nie zaczynaj znowu - warknął Belgarath. -Zrobiłem wszystko, by przekonać go do siebie - zaprotestował Silk. Belgarath odwrócił się do niego plecami. - Naprawdę zrobiłem - odwołał się Silk do Gariona, z oczami pełnymi zwodnej szczerości. - Ja również ci nie wierzę - powiedział Garion. Silk westchnął ciężko. - Nikt mnie nie rozumie - poskarżył się. Potem roześmiał się i pogwizdując wesoło pojechał w górę wąwozu. U wylotu wąwozu opuścili Mulgera i pognali na lewo od szlaku karawan przez gmatwaninę skał i skarłowaciałych drzew. Przystanęli na grani kamiennego wąskiego grzbietu i obserwowali powolny marsz mułów, dopóki nie zniknęły z pola widzenia. - Dokąd zmierzamy? - zapytał Silk, rzucając ukradkowe spojrzenie na chmury pędzące nad ich głowami. - Sądziłem, że jedziemy do Yar Guark. - I tak też jest - odpowiedział Belgarath, skubiąc swą brodę - ale zatoczymy koło i zajedziemy do miasta z przeciwnej strony. Zapatrywania Mulgera czynią podróżowanie z nim nieco ryzykownym. W nieodpowiedniej chwili mogłoby mu się to i owo wymknąć. Poza tym Garion i ja musimy zadbać o coś, zanim tam dotrzemy. - Starzec rozejrzał się wokoło. - O, tam powinniśmy to zrobić - powiedział wskazując na płytką zieloną dolinę górską ukrytą w odległym końcu pasma. Sprowadził ich na dół do doliny i zsiadł z konia. Silk, prowadzący ich jedyne juczne zwierzę, zatrzymał się obok małego rozlewiska ze źródlaną wodą i przywiązał konie do stojącego przy brzegu uschniętego pniaka. - Cóż więc musimy zrobić, dziadku? - spytał Garion zsuwając się z siodła. - Jeżeli nie zamierzamy spędzić całej podróży na odpowiadaniu na pytania, to musimy tak zrobić - powiedział starzec - aby twój miecz mniej rzucał się w oczy. - Zamierzasz uczynić go niewidzialnym? - z nadzieją zapytał Silk. - Poniekąd, że się tak wyrażę - odpowiedział Belgarath. - Garionie, otwórz swój umysł przed Klejnotem. Pozwól, by mówił do ciebie. Garion zmarszczył brwi. - Nie rozumiem. - Po prostu odpręż się. Klejnot zrobi resztę. Bardzo go ekscytujesz, ale ty nie zwracaj zbytniej uwagi, jeśli będzie ci robił jakieś propozycje. Ma on poważnie ograniczone rozumienie prawdziwego świata. Po prostu odpręż się i postaw swój umysł w coś w rodzaju uśpienia. Muszę przemówić do niego, a mogę uczynić to jedynie przez ciebie, gdyż nie będzie słuchał nikogo innego. Garion oparł się o drzewo. Po chwili poczuł, że umysł wypełniły mu różnego rodzaju osobliwe sceny. Świat, który widział w tych obrazach, zabarwiony był delikatną niebieską mgiełką, wszystko zdawało się kanciaste, jak gdyby zbudowane bez płaskich powierzchni, z ostrymi krystalicznymi krawędziami. Ujrzał żywy obraz siebie samego pędzącego na koniu, z jaśniejącym mieczem w dłoni i całą hordę mężczyzn bez twarzy uciekających z jego drogi. Głos Belgaratha ostro zabrzmiał mu w głowie. - Przestań - zrozumiał, że słowa nie jego tyczyły, lecz że Belgarath przez niego przemawiał do Klejnotu. Potem głos starca przycichł do łagodnego pomruku, informującego, wyjaśniającego jakieś sprawy. Odpowiedzi tej drugiej, krystalicznej świadomości brzmiały odrobinę drażliwie, jednak najwidoczniej ostatecznie zawarto jakieś porozumienie, gdyż umysł Gariona rozjaśnił się. Belgarath kręcił głową z ponurym wyrazem twarzy. - Czasami jest tak, jakbym rozmawiał z dzieckiem - powiedział. - Nie ma on żadnego wyobrażenia o liczbach, a nawet nie jest w stanie pojąć znaczenia słowa „niebezpieczeństwo”. - On wciąż tu jest - z lekkim rozczarowaniem zauważył Silk. - Wciąż widzę ten miecz. - To dlatego że wiesz o nim - powiedział Belgarath. - Inni ludzie nie zwrócą na niego uwagi. - Jak można przegapić coś tak wielkiego!? - zaprotestował Silk. - To bardzo skomplikowane - odpowiedział Belgarath. - Klejnot po prostu zamierza skłonić ludzi, by nie postrzegali go, podobnie jak miecza. Jeśli będą przyglądać się uważnie, mogą spostrzec, że Garion nosi coś na plecach, ale nie będą na tyle zaciekawieni, aby dociekać, co też to naprawdę jest. W rzeczy samej, wielu ludzi nie zauważy nawet samego Gariona. - Czy usiłujesz powiedzieć, że Garion będzie niewidzialny? - Nie. On jest, chwilowo, w pewien sposób „niezauważalny”. Ruszajmy. Tu, w górach, noc szybko zapada. Yar Guark było zapewne najszpetniejszym miastem, jakie Garion kiedykolwiek widział. Zabudowania ciągnęły się sznurem po obu stronach zmąconej żółtej rzeczki, a błotniste, nie brukowane ulice pięły się w górę na strome zbocza, które przełamujący się strumień wyżłobił we wzgórzach. Za miastem brzegi przełomu pozbawione były jakiejkolwiek roślinności. Ciemniały tam szyby górnicze wydrążone w zboczach wzgórz i wielkie wyryte w ziemi wyrobiska. Pomiędzy wykopami biły źródła, błotnista woda spływała ze zboczy zamulając rzeczkę. Miasto było byle jakie, a budowle wyglądały nieco prowizorycznie. W większości wzniesiono je z kłód i nie ociosanego kamienia, a kilkanaście domów wykończono płótnem. Na ulicach roiło się od wychudłych, ciemnolicych Nadraków, wielu było pijanych. Gdy wjechali do miasta, przed karczmą wybuchła groźna burda, więc zatrzymali się, podczas gdy jakieś dwa tuziny Nadraków tarzało się w błocie, usiłując z dużą dozą powodzenia unieszkodliwić lub nawet okaleczyć się wzajemnie. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, gdy na końcu błotnistej ulicy znaleźli oberżę. Był to duży, kwadratowy budynek o parterze wzniesionym z kamienia, a piętrze wykonanym z drewnianych bali, ze stajniami dobudowanymi z tyłu. Zostawili konie, wynajęli na noc pokój i w poszukiwaniu kolacji weszli do przypominającej chlew jadalni. Ławy w sali były cokolwiek rozchybotane, blaty stołów wysmarowane tłuszczem, zaśmiecone okruchami i rozsypanymi resztkami jedzenia, na łańcuc... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |