Dan Simmons - Cykl Hyperion 02 - Upadek Hyperiona, Book
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dan Simmons Zagłada Hyperiona przekład : Radosław Januszewski & Marek Rudnik . 1 . Czy Bóg może podjąć rozgrywkę z istotą stworzoną przez Siebie? Czy jakikolwiek twórca, nawet niedoskonały, może podjąć rozgrywkę z istotą stworzoną przez siebie? Norbert Wiener, God and Golem, lnc. Wyobraźnię można przyrównać do snu Adama - obudził się i stwierdził, że to, co mu się śniło, dzieje się naprawdę. Z listu Johna Keatsa do przyjaciela W dniu, kiedy wyruszyła armada, w ostatnim dniu życia do jakiego przywykliśmy, zostałem zaproszony na przyjęcie. Tego wieczoru podobne spotkania odbywały się na wszystkich stu pięćdziesięciu planetach Sieci, ale tylko to liczyło się naprawdę. Poświadczyłem odbiór za pośrednictwem datasfery, upewniłem się, że mój najlepszy strój oficjalny jest czysty, umyłem się, ogoliłem, ubrałem z wyszukaną starannością i skorzystałem z jednorazowego zapisu na chipie zaproszeniowym, żeby o wyznaczonym czasie teletransportować się z Esperance do Centrum Tau Ceti. Na tej półkuli TC2 gęste, łagodne światło zalewało pagórki Parku Łani, szare wieże kompleksu administracyjnego położonego daleko na południu, wierzby płaczące, paprocie ogniste rosnące wzdłuż brzegów rzeki Tetydy i białą kolumnadę samego budynku rządowego. Nadciągały tysiące gości, ale personel zabezpieczający witał każdego z osobna, porównywał kody na zaproszeniach z wzorem DNA i wdzięcznym ruchem dłoni pokazywał drogę do baru i bufetu. - M. Joseph Severn? - upewnił się uprzejmie przewodnik. - Tak - skłamałem. Takie teraz nosiłem imię. - CEO Gladstone chciałaby spotkać się z panem później, tego wieczoru. Zostanie pan powiadomiony, kiedy będzie mogła pana przyjąć. - Doskonale. - Jeśli życzyłby pan sobie jakiejś rozrywki albo posiłku, których nie ma na miejscu, wystarczy, żeby wypowiedział pan to na głos, a monitory naziemne zatroszczą się o spełnienie pańskiego żądania. Skinąłem głową, uśmiechnąłem się i wyminąłem przewodnika. Zanim zdołałem przejść kilka kroków, zwrócił się do następnych gości ukazujących się na platformie terminalu. Z punktu widokowego na niskim pagórku dostrzegłem tysiące gości, kłębiących się na kilkuset akrach wypielęgnowanego trawnika. Wielu z nich przechadzało się po zagajnikach przystrzyżonych drzewek. Łączka, na której stałem, była ocieniona przez drzewa rosnące wzdłuż rzeki. Wyżej rozciągały się reprezentacyjne ogrody, a za nimi wznosiła się ogromna masa budynku rządowego. Na odległym patio grała orkiestra. Ukryte głośniki przenosiły dźwięki do najodleglejszych zakątków Parku Łani. Wysoko w górze nie kończący się sznur EMV wypływał z bramy teletransportera. Przez chwilę obserwowałem, jak ich jaskrawo odziani pasażerowie wysiadali na platformie terminalu dla pieszych. Zafascynowała mnie różnorodność pojazdów. Wieczorne światło odbijało się od błyszczących karoserii standardowych vikkenów, altzów i sumato. Ale promienie błądziły też po rokokowych kadłubach barek lewitacyjnych i metalowych pokrywach antycznych śmigaczy, które stanowiły osobliwość jeszcze w czasach, gdy istniała Stara Ziemia. Szedłem wzdłuż brzegu rzeki Tetydy obramowanego schodami. Mijałem przystanie, przy których niewiarygodna zbieranina łodzi wypluwała tłumy pasażerów. Tetyda była jedyną w całej sieci rzeką przepływającą przez bramy teletransporterów na ponad dwustu planetach i księżycach. Ludzie, którzy mieszkali nad jej brzegami, należeli do najbogatszych w całej Hegemonii. Na rzece pojawiały się wielkie, bogato zdobione krążowniki, pokryte płótnem dłubanki i pięciopokładowe barki - wiele z nich miało na pewno urządzenia lewitacyjne. Były też wykwintne łodzie mieszkalne z własnymi teletransporterami, małe pływające wyspy sprowadzane z oceanów Maui - Przymierza, sportowe, pochodzące z ery przed hegirą ścigacze i łodzie podwodne oraz różnorakie ręcznie rzeźbione wodne EMV z Renesansu. Znalazło się też kilka współczesnych jachtów - wszędołazów. Ich kontury ukryte były za owalną powłoką pola siłowego. Goście, którzy wychodzili na ląd, wyglądali nie mniej okazale niż ich łodzie. Nosili najrozmaitsze ubrania, począwszy od przedhegirowych, konserwatywnych strojów wieczorowych - wkładali je ci, których ciał nie tknęła kuracja Poulsena - skończywszy na najmodniejszych w tym tygodniu kreacjach z TCZ opinających figury ukształtowane przez najsłynniejszych ARNistów Sieci. Poszedłem dalej i zatrzymałem się na chwilę przy długim stole, żeby nałożyć na talerz pieczoną wołowinę, sałatę, filet z kałamarnicy curry z Parvati i gorący jeszcze chleb. Zanim znalazłem miejsce w ogrodzie, żeby usiąść, łagodne światło wieczoru przeszło w zmierzch. Pojawiły się gwiazdy. Światła pobliskiego miasta i kompleksu administracyjnego zostały przyćmione, żeby wszyscy lepiej widzieli armadę. Niebo nad Centrum Tau Ceti było przejrzyste jak nigdy. Kobieta siedząca obok zerknęła i uśmiechnęła się do mnie. - Jestem pewna, że już kiedyś się spotkaliśmy. Odwzajemniłem uśmiech, pewien, że nie widzieliśmy się nigdy wcześniej. Była bardzo atrakcyjna, około dwa razy starsza ode mnie. Mogła mieć dobrze po pięćdziesiątce, licząc w latach standardowych. Ale wyglądała młodziej niż ja - dwudziestosześciolatek - a to dzięki pieniądzom i Poulsenowi. Skórę miała bardzo jasną, niemal przezroczystą. Włosy upięła wysoko. Piersi - ledwo osłonięte lekką jak tchnienie tuniką - wydawały się bez zarzutu. W jej oczach czaiło się okrucieństwo. - Być może - odpowiedziałem. - ale to mało prawdopodobne. Nazywam się Joseph Severn. - Oczywiście - stwierdziła. - Pan jest artystą! Nie... artystą nie. Byłem... kiedyś... poetą. Ale tożsamość Severna, którą przybrałem od czasu mojej prawdziwej śmierci osobniczej i narodzin rok temu, stwierdzała, że jestem artystą. Tak było zapisane w moim pliku WszechJedności. - Przypomniałam sobie - roześmiała się dama. Kłamała. Użyła swojego drogiego implantu komlogowego, by uzyskać dostęp do datasfery. Ja nie musiałem szukać dostępu... cóż za niezgrabne, niepotrzebne określenie, którym gardziłem mimo jego starożytnej proweniencji. Zamknąłem w wyobraźni oczy i już byłem w datasferze, przemykając się obok barier WszechJedności, ślizgając się po powierzchni danych posuwałem się wzdłuż rozżarzonej pępowiny dostępu do ciemnych głębi „bezpiecznego” nurtu informacji. - Nazywam się Diana Philomel - powiedziała. - Mój mąż jest zarządcą transportu w sektorze Sol Draconi Septetu. Skinąłem głową i uścisnąłem podaną mi rękę. Nie powiedziała, że jej mąż był najważniejszym goonem związku czyścicieli matryc na Bramie Niebios, zanim polityczni patroni awansowali go do Sol Draconi... ani tego, że kiedyś nazywała się Dinee Cycek i była hostessą dla proksów w Midsump Barrens... ani tego, że dwukrotnie aresztowano ją za przekroczenia Flashback, za drugim razem poważnie raniąc domowego chowu medyka... ani że otruła swojego przyrodniego brata, gdy miała dziewięć lat, kiedy zagroził, że opowie jej ojczymowi o randkach dziewczyny z błotnym górnikiem o nazwisku... - Miło mi pana spotkać, M. Philomel - powiedziałem. Miała ciepłą rękę. Przytrzymała moją dłoń o chwilę za długo. - Czyż to nie podniecające? - westchnęła. - Co takiego? Uczyniła szeroki gest ręką wskazując na nocne niebo, rozpalające się właśnie żarkule, ogrody, tłumy. - Och, to przyjęcie, wojna, wszystko - powiedziała. Uśmiechnąłem się, przytaknąłem i spróbowałem pieczonej wołowiny. Była dobrze przyrządzona i całkiem smaczna, ale zachowała słonawy posmak kadzi klonowniczych Lususa. Kałamarnica wyglądała na prawdziwą. Podeszli kelnerzy, podali szampana. Spróbowałem. Był podły. Szlachetne wina, szkocka whisky i kawa to trzy dobra, których niczym nie dało się zastąpić po śmierci Starej Ziemi. - Sądzi pani, że ta wojna jest konieczna? - zapytałem. - Jak wszyscy diabli. Diana Philomel właśnie otwierała usta, lecz odpowiedzi udzielił jej mąż. Nadszedł od tyłu i zajął miejsce na kłodzie, na której siedzieliśmy. Był wysokim mężczyzną, przynajmniej o półtorej stopy wyższym ode mnie. Ale cóż, ja jestem niski. Pamięć podpowiedziała mi, że kiedyś napisałem wiersz, w którym wyśmiewałem się z siebie jako z „...Pana Johna Keatsa, wysokiego na pięć stóp”, chociaż mam pięć stóp i jeden cal. Za czasów Napoleona i Wellingtona, kiedy wzrost mężczyzny wynosił średnio pięć stóp i sześć cali, należałem do umiarkowanie niewysokich. Teraz, gdy mężczyźni z planet o przeciętnym ciążeniu osiągali sześć do siedmiu stóp, byłem śmiesznie mały. Nie wyróżniałem się potężną budową i muskułami, by twierdzić, że przybyłem z planety o wysokim ciążeniu, więc innym wydawałem się po prostu mały. (Miarę podaję w jednostkach, w których myślę... ze wszystkich zmian świadomości, jakie zaszły we mnie od mego ponownego narodzenia się w Sieci, myślenie w jednostkach metrycznych sprawia mi największą trudność. Czasem nawet nie próbuję tego robić.) - Dlaczego wojna jest konieczna? - zapytałem Hermunda Philomela, męża Diany. - Bo oni, do cholery, proszą się o nią - burknął wielkolud z wielką szczęką i prawie bez szyi. Jego zarost najwyraźniej stawiał opór wszelkim depilatorom, ostrzom i maszynkom. Dłonie miał dwa razy takie jak moje i o wiele silniejsze. - Rozumiem - powiedziałem. - Ci cholerni Intruzi proszą się o nią, do cholery - powtórzył przedstawiając swą błyskotliwą argumentację. - Pieprzyliśmy się z nimi na Bressii, a teraz oni chcą nas wypieprzyć na... w... jak to się... - W systemie Hyperiona - powiedziała jego żona nie spuszczając ze mnie wzroku. - Taaa - odparł jej pan i władca. - System Hyperiona. Przypieprzają się, a teraz my tam się wybierzemy i pokażemy im, że Hegemonia nie pozwoli na coś takiego. Jasne? Pamięć podpowiedziała mi, że jako chłopca wysłano mnie do akademii Johna Clarke’a w Enfield i że nie brakowało tam prostaków o małych móżdżkach i pięściach niczym bochny, jak ten tutaj. Starałem się ich unikać albo zjednywałem ich sobie. Po śmierci matki, kiedy świat się zmienił, z kamieniami w małych piąstkach walczyłem do upadłego, nawet kiedy rozkrwawili mi nos i niemal powybijali zęby. - Rozumiem - odrzekłem łagodnie. Mój talerz był pusty. Wzniosłem kielich z resztkąpodłego szampana, żeby wygłosić toast na cześć Diany Philomel. - Narysuj mnie - powiedziała. - Przepraszam najmocniej? - Niech mnie pan narysuje, M. Severn. Jest pan artystą. - Malarzem - odrzekłem, pokazując jej puste ręce w geście bezradności. - Obawiam się, że nie mam piórka.. Diana Philomel sięgnęła do kieszeni w bluzie męża i wręczyła mi pióro świetlne. - Narysuj mnie. Proszę. Portret powstał w powietrzu między nami. Linie wznosiły się, opadały i krzyżowały ze sobą jak neonowe włókna w rzeźbie z drutu. Zebrał się tłumek gapiów. Gdy skończyłem, usłyszałem oklaski. Rysunek nie był zły. Oddawał długą, zmysłową, wygiętą szyję damy, wysoko upięte włosy, wystające kości policzkowe... nawet lekko dwuznaczny błysk w oku. Był na tyle dobry, na ile pozwoliły mi zmiany w RNA i lekcje przygotowujące do nowego wcielenia. Prawdziwemu Josephowi Severnowi poszłoby lepiej... na pewno lepiej. Pamiętam, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |