Daniel Antoine Inkowie 03 Światło Machu Picchu, Daniel Antoine
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Antoine B. Daniel Cykl: Inkowie Tom 3 Światło Machu Picchu
Z francuskiego przełożył Wacław Dunin Konsultacja historyczna: Miłosz Giersz Tytuł oryginału: Inca 3: La lumière du Machu Picchu Wydanie oryginalne 2001 Wydanie polskie 2002
CZĘŚĆ PIERWSZA.
1.Cuzco, 1 maja 1536 roku.
Nikt nie zwraca uwagi na Gabriela, kiedy nieco przed południem przykuca w kącie cancha, w której mieszka Gonzalo Pizarro. Tunika, której nie zdejmuje od wielu tygodni, jest tak brudna, że nie zachęca do przyglądania mu się. Policzki pomazał gliną, żeby zamaskować jasne włoski odrastającej brody. Hiszpanie patrzą na niego jak na jakieś indiańskie bydlę w łachmanach, jak na jednego z nędzarzy zapełniających dziś uliczki Cuzco. Indianie natomiast, widząc kwadratowy czepek o dziwacznie spiczastych rogach, naciągnięty nisko na czoło, biorą go za chłopa znad Titicaca. Ale pod jego unku, przywiązany do bioder skórzanym rzemieniem, zwisa mały obuch z brązu, z którym wiążą się wszystkie jego nadzieje. Wszedł do miasta o pierwszych promieniach świtu. Pod osłoną nocy, by uniknąć spotkania z nieustającą falą wojowników zgromadzonych przez Manco i Villa Omę, maszerował bez przerwy od Calca. Dwa lub trzy razy zabłądził w ciemnościach, co jeszcze wydłużyło mu drogę. Wściekłość i ból ponaglały go, uniemożliwiając jakikolwiek odpoczynek. Dopiero teraz, kiedy chroni się pod wysokim, rozgrzanym słońcem murem, Gabriel odczuwa głód i zmęczenie, od których cały sztywnieje. Mimo to nawet przez myśl mu nie przechodzi, żeby odejść czymś się pożywić. Wbija wzrok w drzwi cancha i ani na chwilę nie spuszcza z nich oka. Potem będzie miał mnóstwo czasu na jedzenie i spanie, jeśli to jeszcze będzie miało sens. Jest tutaj po to, by zabić Gonzala. Tylko po to.
* * *
Przez dwie godziny do domu brata Gubernatora wchodzą lub wychodzą tylko słudzy i dworzanie. W większości są to nowe twarze, ludzie, których maniery i stroje pachną jeszcze Hiszpanią. W sposobie, w jaki wbijają w tutejszy pył obcasy butów, objawia się pycha nowych panów. Znużenie zamyka Gabrielowi powieki. Z pragnienia i głodu drży czasem od stóp do głów. Jednak za nic w świecie nie opuściłby swojego punktu obserwacyjnego, by poszukać nieco wody lub pożywienia. Wyobraża sobie chwilę, kiedy uderzy Gonzala, kiedy wreszcie oczyści świat od tego łajdaka! Z zawieszonego na szyi pod tuniką płóciennego woreczka wydobywa kilka liści koki i żuje je sumiennie, dopóki nie opuści go uczucie głodu. Od straszliwej opowieści Karła jeszcze teraz tętni mu w skroniach: „Gonzalo wszedł do sypialni Anamai. Spała. Przebudziła się, kiedy już trzymał na niej ręce. Zaczęła krzyczeć, wyrywać się. Manco chciał go zabić na miejscu, ale Anamaya powstrzymała go w obawie, że Obcy będą się mścili na Jedynym Panu. Udało nam się uciec z Cuzco przed świtem...". Te straszliwe słowa, rozpamiętywane od wielu dni, stały się obrazami podsycającymi ogień i lód zemsty, która napina mu nerwy jeszcze bardziej niż głód i pragnienie. Z każdym haustem powietrza wdycha pomstę, jakby pił jakiś nektar. I wtedy oczy otwierają mu się szeroko, a zdrętwiałe palce zaciskają na trzonku obucha.
* * *
Gorące popołudniowe słońce kładzie się na nim ciężarem i całkiem go oszałamia, a tymczasem Gonzalo Pizarro nie wychodzi z domu. Gabriel zasypia w końcu, z ustami pełnymi kurzu, zanurzając się w koszmar, w którym pojawia się Anamaya, z twarzą stwardniałą od podjętego stanowczego postanowienia. Obejmuje swego złotego małżonka i oświadcza: „Musimy prowadzić wojnę z wami, Obcymi, bo Góry i nasi Przodkowie potrzebują naszej miłości i odwagi, by nie zostać porwani przez nicość. A ja nie opuszczę mojego złotego małżonka, kiedy on będzie walczył, bo to jest moje miejsce. Ty zaś musisz oddalić się ode mnie...". Gabriel chce protestować, tłumaczyć jej, że nie mogą stawać przeciwko sobie, jakby byli wrogami. Ale jego usta poruszają się, nie wydając dźwięku. Robi nadludzki wysiłek, by go usłyszała. Błaga Anamayę, prosi ją, by nie patrzyła na niego takim twardym wzrokiem. Bez skutku. Żaden dźwięk, żaden krzyk nie wydobywa się z jego krtani. Budzi się tak gwałtownie, że słyszy własny jęk. Mając umysł zajęty obecnością Anamai, w pierwszej chwili nie wie, gdzie się znajduje. Bezsilność koszmaru zdaje się trzymać go w swej mocy jeszcze przez kilka sekund. Potem, jakby sam poruszał sztyletem tkwiącym mu w piersi, przypomina sobie z całą jasnością, co jej odpowiedział w Calca po ich miłosnej nocy: „W takim razie będziemy musieli walczyć przeciwko sobie. Jeśli twoje miejsce w bitwie jest przy Manco, a nie przy mnie, Anamayo, to dlatego, że zostałem w twych oczach »Obcym«, takim jak inni. A więc moje miejsce jest wśród obcych". Wargi Anamai drżą z bólu. Muskając końcami palców jego policzek, mówi cichutko: „Jesteś pumą, mój ukochany! Jesteś jedynym mężczyzną na Tym i na Innym Świecie, który może mnie dotknąć. Jesteś jednym i jedynym, który sięgnął mojego serca i może mnie zabrać ku szczęściu świata". Gabriel uśmiecha się bezwiednie, a jednocześnie dwie łzy spływają mu po policzkach pokrytych popękaną glinką. Tak. Nie wątpi, że Anamaya kocha go tak, jak on ją. A przecież nic już nie jest między nimi możliwe. Za wielka odległość, za wiele dramatów dzieli teraz czarodziejską małżonką zmarłego przed laty Pana Inki od niego, Obcego, który jest niczym nawet wśród swoich dawnych towarzyszy. Tak, nie pozostaje mu nic innego jak zamordować Gonzala. I byłoby dobrodziejstwem losu, gdyby i on mógł umrzeć!
* * *
Zanim wieczorny mrok opadnie na Cuzco, to, na co czeka, wreszcie sią wydarza. Jakiś diabelski zgiełk wyrywa go z marzeń. Piekielne wycia i krzyki zapełniają uliczką. Gabriel prostuje się, kolana mu trzeszczą, uda ma zdrętwiałe. Pojawia się jakaś świnia z otwartym ryjem. Ogromny wieprz o sierści czarnej jak noc! Prawdziwy andaluzyjski cerrano ważący swoje pięćdziesiąt funtów i uzbrojony w kły dzika, zdolne rozszarpać koński brzuch. A potem przybiegają następne, chyba trzydziestka. Pędzą z opuszczonymi łbami, kwicząc, jakby je już zarzynano. Samce biegną prosto przed siebie, obijają się łbami o mury, podczas gdy zapasione lochy wloką swoje wymiona w pyle. Za nimi kwiczy z dziesięć przerażonych prosiąt, przemykając się między nogami paru wrzeszczących Indian, którzy nieudolnie próbują pokierować tą śmierdzącą hordą. Chłopi w poplamionych tunikach, świeżo wyniesieni do rangi świniopasów, miotają się z długimi kosturami w rękach. Nie śmią się nimi posłużyć, by przyłożyć świniom po zadach, raczej sami gotowi są uciekać, kiedy jakaś świnka ich potrąci. Z tyłu, w roztropnej odległości, zgromadził się tłumek mieszkańców Cuzco. Mężczyźni, kobiety, dzieci z rozbawionymi minami wytrzeszczają szeroko oczy, przyglądając się temu dziwacznemu orszakowi. Gabriel z krzykiem wyskakuje na środek uliczki. Daje kopa w kilka krągłych zadów i chwyciwszy jednego z młodych samców za uszy, opanowuje popłoch. Nagle znieruchomiałe świnie zdają się już spokojne. Wznosząc ryje, ze wzrokiem dziwnie uważnym, milkną. Świniopasy z równym zdumieniem nieufnie przyglądają się intruzowi. Gabriel, by ich uspokoić, pozdrawia ich w języku keczua. Ale kiedy pyta, dokąd pędzą te zwierzęta, odpowiada mu najpierw milczenie. Gabriel zdaje sobie sprawę, że jego akcent zdumiewa, tak jak jego strój, twarz, od której odpadają kawałki zaschłego błota, a zielony sok koki spływa z kącików warg. W końcu jeden z mężczyzn podnosi rękę w kierunku domu Gonzala. - Do tego Obcego. To jego zwierzęta. Sprowadził je z Cajamarki, żeby je zjeść! W głosie mężczyzny jest tyleż niedowierzania, co szacunku. Gabriel uzmysławia sobie natychmiast, że szczęście nareszcie mu sprzyja. - Pomogę wam! - woła. - Wiem, jak się obchodzić z tymi zwierzętami.
* * *
Muszą jednak męczyć się dobrą chwilę, nim całe stado przejdzie przez wąskie, trapezoidalne drzwi cancha. Zamęt zaczyna się w najlepsze, bo młode indiańskie służące uciekają przed rozjuszonymi zwierzętami, które galopują wszerz i wzdłuż patia, przewracając i rozbijając dzbany, płosząc konie, które czeladź właśnie oporządza. Dom Gonzala nie zmienił się przez te dwa lata, od kiedy Gabriel był tu po raz ostatni. Tyle tylko, że pokoje zamykają teraz solidne drzwi, robione piękną, hiszpańską ciesiołką, a na dziedzińcu wzniesiono balustradę do przywiązywania koni. Nie przejmując się więcej świniami, Gabriel staje pośrodku patia. Nie musi długo czekać, by usłyszeć dochodzące z następnego dziedzińca nawoływania i śmiechy i rozpoznać znienawidzony głos. W koszuli z żabotem, aksamitnych pludrach i błyszczących butach pojawia się Gonzalo w towarzystwie dwóch dworzan. Nie rzucają nawet wzrokiem na Gabriela, którego biorą za Indianina, i nie zwracając na niego uwagi, z rozbawieniem przyglądają się zamieszaniu. Jeden z nich łapie młodą służącą i dla zabawy stawia ją wprost przed najgwałtowniejszym z knurów. Nim jednak wieprz zdąży zaszarżować, Gabriel wznosi swój obuch z gwiaździstą głowicą i suchym ciosem w ramię przewraca durnia, zmuszając go do wypuszczenia dziewczyny. - O do diabła! - jęczy dowcipniś. - Ta małpa omal mi nie złamała nadgarstka! Gonzalo i jego towarzysz, wściekli, już chcą uderzyć Gabriela, ale zastygają, kiedy on ściąga czepek i odsłania twarz. Wierzchem dłoni ociera policzki, by nie mieli wątpliwości, kogo mają przed sobą. Gonzalo pierwszy odzyskuje swobodę i swoje sarkazmy: - A to mi niespodzianka! Przyjaciele, przedstawiam wam don Gabriela Montelucar y Flores, dostarczonego nam razem ze świniami! No cóż, mój drogi, nareszcie znalazłeś godne siebie miejsce! Ci, co stoją koło niego, już powyciągali rapiery z pochew. Gabriel nie zwraca na nich uwagi. - Mówiono, żeś zniknął, uciekł, może umarł - mówi wciąż Gonzalo z rozbawieniem. - A tu nie, jesteś żywy i zdaje się w niezłym gównie! Czy mam rozumieć, że mój kochany brat Francisco zdecydował się wreszcie nakopać ci w dupę? Wściekłość mąci Gabrielowi wzrok. Gonzalo i jego towarzysze cofają się o dwa kroki. - Piekło czeka na twoje przybycie, Gonzalo - syczy Gabriel, wymachując obuchem. - Nadszedł dzień, żebyś zajął tam swoje miejsce! - Hola, okropnie się boję tego twojego narzędzia! - parska śmiechem Gonzalo. - Tym narzędziem, Gonzalo, rozwalę ci jaja! Masz pecha. Nie jestem z tych, co liczą na Pana Boga, by ukarać łajdaków twojego rodzaju. Będę miał przyjemność osobiście się tym zająć. Strach przez chwilę zamyka usta towarzyszom Gonzala. Tę chwilę wybiera Gabriel, by rzucić się naprzód. Rapiery krzyżują się, on je odrzuca gwałtownym ruchem ramienia. Brąz obucha dźwięczy o klingi. Gonzalo lekko uskakuje i wyciąga z pludrów sztylet. Krótkim ciosem próbuje dosięgnąć ramienia Gabriela. Jego ostrze trafia w próżnię, a Gonzalo od gwałtownego ruchu traci równowagę. Uchylając się, by uniknąć zamachu rapierów dwóch pozostałych, Gabriel potężnie wali go w udo. Gonzalo z krzykiem bólu pada na środek dziedzińca. Gabriel chce zaatakować jeszcze raz, ale ostrze rapiera rozcina jego unku i ociera mu się o żebra; turla się po ziemi, a dwaj Hiszpanie tną rapierami powietrze na prawo i lewo. Gabriel paruje ich klingi swoim obuchem, ale niestety jego trzonek jest już mocno naruszony ich ostrzami. Przez chwilę myśli o tej straszliwej bezsilności, którą tylekroć już widział u wojowników inkaskich, kiedy swoim rapierem niszczył ich broń. Tym razem to on będzie wkrótce mógł przeciwstawić żelazu tylko własne ciało. I wtedy wpada na pomysł. Z rykiem nienawiści kręci potężnego młynka i niczym kamień z procy puszcza swój obuch w twarz przeciwnika. Hiszpan nie ma czasu na unik, brązowa głowica wbija mu się w policzek, z suchym trzaskiem miażdży kość, a on pada, już nieprzytomny. Korzystając z przerażenia drugiego z walczących, Gabriel pochyla się, chwyta jedno z prosiąt spłoszonych walką i trzyma je przed sobą, jako osobliwą, ruchomą tarczę, podczas gdy napastnik pochyla się, by go przebić. Rapier wchodzi w zwierzę jak w masło, i to tak głęboko, że więźnie w nim. Gabriel zręcznie obraca się i ze wszystkich sił wyrzuca prosię na drugi koniec dziedzińca. Rapier rozdziera wnętrzności biednego zwierzęcia, które skowyczy w agonii, podczas gdy Gabriel kopniakiem w brzuch odrzuca rozbrojonego dworzanina. W dwóch skokach jest już przy Gonzalu. Z raptownością szaleńca kładzie się na nim i chwyta go obiema rękami za gardło. - To koniec, Gonzalo - mamroce. - To koniec, świat cię już nie chce! Zahipnotyzowany wzrokiem duszącego się Gonzala, Gabriel nie słyszy ani krzyków, ani tupotu butów za swymi plecami. Kiedy okuty żelazem czubek buta wbija mu się w żebra, traci oddech tyleż z bólu, ile z zaskoczenia. Puszcza Gonzala i stacza się na jego nogi. Nim zdąży wstać, nowy cios w skroń prawie go ogłusza. Jakieś ręce chwytają go. Jest oślepiony, w głowie mu huczy, już się nie wyrywa. Ledwie zdaje sobie sprawę, że zawiązują mu ręce na plecach. Wściekłość i zawód dają mu ostatni przypływ energii. Napinając resztki sil, robi ruch, jakby chciał wstać, żeby go wykończyli na dobre. I wydaje się, że osiąga cel. Czuje potworny cios w kark, a potem jest już tylko ciemność.
* * *
Ciemność czerwienieje, staje się płynna i mętna, po czym zamienia się w jakiś świetlisty ból. Coś huczy mu w całym ciele, jakby go walono obuchem to w głowę, to w stopy. Gabriel ze zdziwieniem zdaje sobie sprawę, że ręce są mu posłuszne i może nimi poruszać. Przesuwa palcami po twarzy. Kleją się od ciepłej wilgoci krwi. Otwiera oczy. Przez chwilę oswaja wzrok z ciemnością i już rozumie. Leży na glinianej polepie jakiejś izby. Poznaje ją: to tu mieszkał dawno temu, zanim na rozkaz don Francisca opuścił Cuzco. Jeszcze oszołomiony, siada, prostuje się. Jakiś mężczyzna, wysoki, okrągły jak beczka, uderzeniami młota ostrożnie zamyka na jego prawej kostce obręcz łańcucha przymocowanego do ściany. Mimo swych ogromnych rozmiarów, ma zadziwiająco precyzyjne ruchy. Gabriel zauważa, że kiedy wykonuje swoją robotę, jego ciemne oczy nie wyrażają ani okrucieństwa, ani przyjemności, tylko znudzenie. Otacza go czterech mężczyzn, którzy przyglądają mu się z minami tępymi i obojętnymi. - Jak się nazywasz? - pyta Gabriel. - Enrique Hermoso, don Gabrielu, ale przyjaciele nazywają mnie Kike. - Rób swoje, Kike, i o nic się nie martw. Kike wzdycha i dalej robi swoje, a Gabriel zaciska zęby. Próbuje zająć myśli oglądaniem nowo przybyłych, których nigdy nie widział. Nowe są też ich kamizele z grubej skóry, ozdobione herbami Pizarra: sosna z szyszkami, po jej bokach dwa niedźwiedzie na czerwonym tle. Nowe są też halabardy o zakrzywionych ostrzach, które trzymają niedbale na ramionach. Toteż prawie bez zdziwienia widzi, jak rozstępują się nagle, by przepuścić wysokiego mężczyznę, o starannie przystrzyżonej bródce, z nieskazitelną, wykrochmaloną, koronkową kryzą: don Hernanda Pizarra. - Już kończę, Wasza Wielmożność - mówi grubas. Ostatni raz uderza młotem, który ześlizguje się akurat tak, by skaleczyć kostkę Gabrielowi i wydrzeć mu z gardła jęk bólu. Nadzorca śmieje się ironicznie. - Z tym łańcuchem na łapie raczej nie pójdzie na tańce, don Hernando! - Doskonale, Enrique - mówi z rozbawieniem Hernando. - Urządzimy dla Imci Pana Montelucar y Flores bal na nasz sposób. Podczas gdy grubas, sapiąc, wstaje, Gabriel zaciska zęby, by stanąć na nogach i nie pokazać, że od zawrotu głowy serce podchodzi mu do gardła. Noga go boli i ledwie może się na niej oprzeć. Hernando potrząsa głową. - Czas przechodzi koło ciebie, don Gabrielu, a ty niewiele się zmieniasz. Kiedy cię ostatni raz widziałem, byłeś w podłym nastroju, a w trzydzieści miesięcy później znajduję cię w dokładnie takim samym stanie! Choć jeśli chodzi o strój, to słowa „dokładnie taki sam" nie są zbyt ścisłe. Jesteś nieco niżej i bliżej gnojówki! Gabriel spluwa czerwoną śliną. - Bardzo dobrze - mówi Hernando. - To wyjaśnia smród, jaki tu się unosi od twojego przybycia. Jeden z mężczyzn w skórzanej kamizeli robi ruch, jakby chciał się zbliżyć, Hernando powstrzymuje go ruchem ręki. - Montelucar, tym razem nie możesz liczyć, że don Francisco wydobędzie cię z opałów. Teraz ja tu jestem panem. Mój dobry brat Gubernator był tak uszczęśliwiony, że wróciłem z Hiszpanii, iż mianował mnie jak najoficjalniej Namiestnikiem Gubernatora. I na szczęście oczy otworzyły mu się na ciebie. Dowiedział się, jak porzuciłeś zadanie, które ci powierzył. - Wszystkiego najlepszego! - mówi zgryźliwie Gabriel, opierając się plecami o ścianę. - Tytuł, nawet nąjszumniejszy, nie może ukryć miernoty tego, kto go nosi. Łajnem jesteś, łajnem będziesz, don Hernando. Potężnym uderzeniem urękawiczonej dłoni Hernando rozcina górną wargę Gabriela, który pada na kolana. - Nie będziesz się tu wymądrzał, parszywy psie! - syczy Hernando. - Mógłbym tu na miejscu rozdeptać cię jak kupę gówna, którą jesteś. Mógłbym cię zostawić w rękach Gonzala, który tylko marzy o tym, by ci widelcem powyciągać bebechy! Ale to byłby dla ciebie za wielki honor. W Toledo długo mi tłumaczyli, że lubią procesy. No dobrze, zrobię ci proces! Z wszystkimi szykanami. W ten sposób cała Hiszpania będzie wiedziała, dlaczego powiesiliśmy bękarci pomiot rodu Montelucar y Flores. Cała Hiszpania, drogi przyjacielu, będzie pamiętała nazwisko pierwszego zdrajcy Korony na peruwiańskiej ziemi! Osobliwy, szyderczy śmiech wychodzi z zakrwawionych ust Gabriela: - Będziesz musiał się pośpieszyć z tym swoim procesem, Hernando! Twoi kochani bracia tak dobrze potraktowali Manco i jego ludzi, że Inkowie są teraz jak dzikie bestie spragnione krwi. Manco i jego generałowie zgromadzili dziesiątki tysięcy ludzi w dolinach na północ od Cuzco. Widziałem ich na własne oczy. Jest ich przeszło sto tysięcy! Jutro albo pojutrze będzie ich dwa razy tyle i dotrą tutaj... Jego słowa wywierają na ludziach otaczających Hemanda zamierzone wrażenie. Wymieniają twarde, poważne spojrzenia. Śmiech Hernanda wyraża ostentacyjną pogardę. - A to mi nowina! Jeśli te błazny wyobrażają sobie, że zdobędą miasto swymi kamykami i kawałkami drewna, to jak zwykle zetrzemy ich na miazgę. Na twoim miejscu, don Gabrielu, nie dawałbym się brać na plewy. I licz raczej na modlitwę niż na dzikusów!
2.Cuzco, 3 maja 1536 roku.
Nie zdobyli się dla niego nawet na siennik. Strażnik zostawił w jednym z kątów dzbanek wody i trzy kolby gotowanej kukurydzy. Przez dwa dni ledwie ich dotknął. Z trudem otwiera powieki, kiedy grubas przychodzi upewnić się, czy jeszcze żyje. - Don Gabrielu? - Tu jestem, Kike. Właściwie to, co ze mnie zostało... - Przykro mi z powodu... Kike naśladuje ruch młotka, który ześlizgnął się na kostkę Gabriela. Gabriel podnosi obojętnie rękę, z gardła wydziera mu się śmiech podobny do kaszlu. - Miałem cię za zręczniejszego. Nie zrobiłeś tego specjalnie? - Ależ nie, don Gabrielu, przysięgam! Nawet naruszyłem rozkazy don Hernanda i zostawiłem panu... Strażnik więzienny pokazuje ręką jego chuspa. Żeby zapomnieć o bólu przenikającym mu mięśnie, Gabriel przeżuł wszystkie liście koki, jakie zawierał jego jedyny bagaż. Po prawdzie tyle tego pożuł, że za policzkiem uformowała mu się gula mdłej papki wielkości jajka. - Dziękuję, Kike - wymawia z trudem. - A teraz mnie zostaw. Tłuścioch daje mu pić, podtrzymując mu kark. Gabriel czuje kwaśny zapach jego potu, ale rzecz dziwna, ludzka obecność w stanie jego skrajnego wyczerpania wydaje mu się tak cudowna, że łzy nabiegają mu do oczu. Znów jest sam. Zmęczenie ustało, roztopiło się w omdleniu, które go nie opuszcza, nawet kiedy wyciąga się na podłodze. Nagłe przypływy gorączki wprawiają go w dygot, zwija się w kłębek pod ścianą, czepia się palcami łańcucha, jakby mógł go uchronić przed stoczeniem się w niebyt. Boi się snu. A przecież popada weń niczym kamień, za każdym razem ogarnia go dziwne majaczenie. Dręczą go jakieś przedziwne obrazy, dotykalne jak rzeczywistość, tak że nie może uwierzyć, że to sen. Widzi wyraźnie, jak nogi jego gniadego konia zapadają się w solną skorupę pustyni, bielszej od bielizny, której nazwy nie może sobie przypomnieć. Woda szemrze między kopytami i połamanymi nogami. Wielkie, okrągłe oczy gniadosza wpatrują się w niego błagalnie. Widzi sam siebie, pod palącym słońcem, nieruchomego, z ramionami splecionymi wokół głowy zwierzęcia. A potem, nagle, jego sztylet zatapia się w gardle konia. Wylewają się z niego strumienie krwi, tak obfite, że nie pomieściłyby się w żadnym zwierzęciu, ale nie krzepną na słońcu. Ta krew bulgoce, wydaje się, jakby miała wszystko zalać. Słońce jest teraz ogromne, tak wielkie, że zdaje się leżeć na ziemskim widnokręgu. Nie ma już ani odrobiny cienia. Gabriel chce się osłonić od słońca, wciskając się w zwłoki swego konia. Ale w chwili, kiedy otwiera brzuch gniadosza, jakby otwierał owoc, sam przekształca się w zwierzę, w coś w rodzaju dzikiej bestii, gotowej skoczyć i umknąć z tego miejsca śmierci. Szaleństwo snu przynosi mu ukojenie. To, co przeżywa i widzi, nie ma już nic wspólnego z rozumem. Słońce jest znów odległe i spokojne. Pustynia znikła. Biegnie skokami i te cudowne skoki wprawiają go w dziecinny zachwyt. Cień jego sylwetki, potężnego, bajecznego kota, sunie po sfalowanych polach i po pyle dróg. Jego boki o krótkiej,, twardej sierści rozpychają korony najwyższych drzew. Skały miękko przyjmują jego pazury, kiedy się na nich opiera. Wiatr jest jego przyjacielem, niesie go, jakby był ptakiem. Biegnie aż nad błękitny ogrom jeziora Titicaca. Tam, leżąc na boku, wysłuchuje lekcji Mistrza Kamieni. Widzi go, jak bawi się kamykiem z procy, podrzuca go wysoko w niebo. Gabriel, zdumiony, widzi, że kamień utrzymuje się w górze, jakby zrobił się lekki jak piórko. Mistrz Kamieni uśmiecha się do niego. To uśmiech przyjazny i smutny, w którym Gabriel odgaduje jakieś życzenie, chociaż nie padło żadne słowo. I wtedy słyszy śmiech. Pojawia się Anamaya, ubrana na biało. Obejmuje złoty posąg, posąg żywy jak człowiek, wyciąga do niego rękę i wzywa go: - Gabrielu! Łagodne, śpiewne wezwanie, któremu nie potrafi się oprzeć. Choć jest teraz groźną, dziką bestią, biegnie do niej. Kiedy wyciąga się koło niej, zdaje sobie sprawę, że mężczyzny ze złota już nie ma. Ale jest Anamaya. Naga, piękna i krucha. Równie upragniona jak oddana. Nie okazuje najmniejszego śladu lęku. Obejmuje jego zwierzęcą szyję, całuje go w nozdrza i szczękę, która mogłaby ją zmiażdżyć. Nie czuje jego pazurów, kiedy on kładzie na niej łapę. Przez długą chwilę czują tylko szczęście i spokój, a potem, ponad ramieniem Anamai, Gabriel dostrzega śledzącego ich mężczyznę ze złota, który błyszczy, niczym gwiazda nocą. Nawet nie poruszając wargami, mówi coś do Anamai. Ona bez wahania opuszcza Gabriela. Nie odwraca się, nie słyszy chrapliwego ryku, tego wycia rozwścieczonego, śmiertelnie rannego zwierzęcia, które odbija się echem o góry. Gwałtowność jego skargi rozdziera mu gardło i otwiera powieki. Pot przylepia mu łachmany do piersi. Kwaśna ślina oblepia jego usta. Ból, który wierci mu czaszkę, od kiedy został skopany na dziedzińcu Gonzala, dręczy go jak nigdy przedtem. Chwilę później, odrętwiały z zimna, nie wie już, czy śnił, czy ogarnia go szaleństwo. Gdyby miał do tego siłę, prosiłby Boga, by mógł spać prawdziwym snem po kres czasów.
* * *
Chłód świtu, przyniesiony przez gwałtowny wiatr, budzi go na dobre. Z wąskiego okienka w izbie ciągnie mróz zapowiadający zimę. W słabych promieniach poprzedzających światło dzienne Gabriel odkrywa swój przerażający stan. Jego tunika, obrzydliwie brudna, jest podarta i ledwie go okrywa. Całe ciało od stóp do głów boli go. Końcami palców dotyka twarzy, jeszcze spuchniętej od otrzymanych ciosów. Pod obręczą łańcucha boli go starta na kostkach skóra. Mdłości minęły, ale w głowie huczy mu nadal, jakby jego serce, niczym bęben, wybijało rytm tańca. Ostrożnie zwilża obrzękłe wargi w wodzie z dzbana i to wreszcie przynosi mu ulgę. Kolby kukurydzy, przyniesione dwa dni temu przez strażnika, zeschły się. Ale pochłania je od razu, zbyt głodny, by się powstrzymać. Wtedy dopiero zdaje sobie sprawę, że łoskot, który dotąd słyszał, nie pochodzi z jego oszalałej głowy ani z poranionego ciała. To prawdziwe dudnienie bębnów, coraz mocniejsze i bliższe. Odzyskując pełną świadomość, wytęża słuch, chwyta swój łańcuch, by dostać się do okienka, i w tej samej chwili rozlegają się pierwsze okrzyki Hiszpanów wokół jego więzienia. - Inkowie! Inkowie! Okienko jest wąskie, z początku nic nie widzi. Krzyki paniki rozlegają się teraz zewsząd, w gęstym półmroku spowijającym jeszcze miasto. - Inkowie! Inkowie! Potężny ryk trąb, wycia i krzyki przyciągają jego uwagę ku wzgórzom wznoszącym się od wschodu nad miastem. To, co tam widzi, mrozi go jeszcze bardziej niż mroźny wiatr, owiewający mu twarz. Wydawałoby się, że to jakieś żywopłoty czy krzaki wstrząsane nawałnicami, ale z tej gęstej masy wystają ramiona, włócznie, proporce. Tysiące sylwetek odcinają się na tle bladego nieba! Ogromna armia inkaska otacza Cuzco, pokrywając szczyty wzgórz niczym cielsko jakiegoś potwornego węża. Nocą wiatr zmiótł zieleń z najwyższych teras i przywiał na nie ten pstrokaty tłum, ryczący właśnie na całe gardło. Warkot bębnów, poważny głos trąb z muszli jest coraz głośniejszy. Panika wyrzuca Hiszpanów na ulice. Po pierwszym dreszczu przerażenia Gabriel może tylko podziwiać to niecodzienne widowisko. Anamaya i Manco przystąpili do wykonywania swego planu! Rozkosz zemsty rozgrzewa mu serce. Zapomina, jak groźne jest to dla niego i kilkuset Hiszpanów z Cuzco. Prawdę mówiąc, mało go teraz obchodzi, czy zginie podczas tak dobrze zasłużonej masakry. Lepiej zginąć z rąk wojowników dowodzonych przez Anamayę niż od podstępnych ciosów Hemanda i Gonzala! Całymi godzinami tkwi przy okienku. W każdej chwili spodziewa się natarcia, które z pewnością wkrótce nastąpi. Nie wątpi, że będzie gwałtowne.
* * *
Dochodzi południe, a armia inkaska, ku jego zaskoczeniu, wciąż jeszcze nie zaatakowała miasta. Szeregi wojowników pomnożyły się tak, że nie rozróżnia się już żywych barw tunik, tylko zwartą, ciemną masę. Ogłuszający zgiełk nie ustał. Ale Gabriel nie słyszy już okrzyków wokół swego więzienia, nie dostrzega żadnego ruchu. Wydaje się, że Cuzco opustoszało. Toteż na dźwięk odsuwanego rygla, zamykającego drzwi jego lochu, sztywnieje z dłońmi zaciśniętymi na łańcuchu. Pojawia się jego brzuchaty nadzorca, w jednej ręce trzyma wielki skórzany bukłak, a w drugiej manta wypełnioną plackami kukurydzianymi i gotowanymi kartoflami.... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |