Deveraux Jude - Miranda, Romanse i romanse
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jude Deveraux Miranda 1 Kentucky- październik 1784 Wozy, grupki ludzi i konie otaczał las. Cztery pojazdy stały z boku, częściowo rozebrane do naprawy. W pobliŜu spokojnie pasły się woły. Dwa wozy, niegdyś całkiem eleganckie, teraz ledwie trzymały się na wysokich kołach. Zmęczone kobiety przygotowywały kolację; męŜczyźni zajmowali się końmi. W zasięgu wzroku dorosłych bawiła się grupka dzieci. - Nie macie pojęcia, jak się cieszę, Ŝe wreszcie uciekliśmy od tego upału. Tylko morza mi brakuje. -Pani Watson podniosła się, rozmasowując plecy obolałe z powodu zaawansowanej ciąŜy. Dziecko miało wkrótce się urodzić. - Gdzie jest Linnet, Mirando? - zapytała jej towarzyszka siedząca po przeciwnej stronie ogniska. - Znowu bawi się z dziećmi. - Głos drobnej kobiety miał mocny, angielski akcent, tak róŜny od niewyraźnej wymowy innych podróŜnych. - Tak, teraz widzę. - Pani Watson osłoniła oczy przed ostrym blaskiem zachodzącego słońca. - Gdyby ci serce nie podpowiedziało, pewnie nie potrafiłabyś odróŜnić jej od dzieci. - Patrzyła na dziewczynę, która mimo skończonych dwudziestu lat nie była wyŜsza od otaczającej ją dziatwy. Luźna suknia okrywała jej drobną figurę; to właśnie z powodu figury Linnet najstarszy syn pani Watson tak często zaglądał do wozu Trierów. - Wiesz, Mirando, powinniście z Amosem porozmawiać z Linnet. Czas, by zainteresowała się jakimś chłopcem, zamiast odbierać kawalerów innym dziewczynom. Miranda Tyler uśmiechnęła się. - MoŜesz spróbować, ale Linnet ma na ten temat własne zdanie. Poza tym, szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy chłopcy są dość dorośli, by wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Pani Watson odwróciła wzrok i zachichotała nieco zaŜenowana. - Obawiam się, Ŝe masz rację. Nie Ŝeby coś z nią było nie w porządku, jest z pewnością śliczna, ale tak dziwnie patrzy na męŜczyzn, tak im się przygląda, jakby potrafiła nad nimi panować. Mogę przysiąść na chwilę? KrzyŜ mi chyba zaraz pęknie. - Oczywiście, Ellen. Amos wystawił dla mnie stołek. Kobieta cięŜko usiadła, szeroko rozstawiając nogi, by zachować równowagę. - Co to ja mówiłam? - Nie zauwaŜyła lub tylko udała, Ŝe nie widzi grymasu na twarzy Mirandy. -A tak, mówiłam, Ŝe Linnet denerwuje męŜczyzn. Próbowałam z nią rozmawiać, wytłumaczyć jej, Ŝe męŜczyźni lubią się czuć waŜni. Popatrz na Prudie James. Miranda usłuchała, po czym zajęła się garnkiem z fasolą. - Nie ma chwili, by nie było przy niej chłopców -ciągnęła Ellen. - A przecieŜ nie patrzy tak na męŜczyzn jak Linnet. Pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu Prudie została ukąszona przez osę? Od razu podbiegło do mej czterech chłopców. 1 Miranda Wer popatrzyła na polanę, gdzie bawiła się jej córka, i uśmiechnęła się ciepło. Przypomniało jej się coś innego. Kiedyś mały Parker sam wyszedł z obozu, to właśnie Linnet odnalazła go, a potem, ryzykując własne Ŝycie, zniosła go ze stromej skały. Pani Watson moŜe sobie zachować wszystkie Prudie dla siebie. - Oczywiście nie chcę mówić źle o Linnet, jest bardzo uczynna, tylko... tylko... chciałabym ją widzieć szczęśliwą z męŜczyzną u boku. - Jestem ci wdzięczna za zainteresowanie, Ellen, ale teŜ wiem, Ŝe Linnet kiedyś znajdzie sobie męŜa, takiego, jakiego sama będzie chciała. Przepraszam cię teraz na chwilę. Jedynym ostrzeŜeniem był urwany nagle skowyt psa, ale nikt tego nie usłyszał, poniewaŜ dzieci hałasowały, czekając niecierpliwie, aŜ się okaŜe, w czyje ręce trafi naparstek. Indianie dawno juŜ zrozumieli, jaką przewagę daje im atak z zaskoczenia, gdy zmęczeni ludzie nie są dość ostroŜni. StraŜnicy okazali się słabą przeszkodą -wystarczył szybki ruch noŜa, by podciąć im gardła. Pozostawały tylko kobiety i dzieci. Indianom najbardziej zaleŜało na dzieciach, toteŜ wysłali dwóch młodych śmiałków, by je ujęli i związali. Linnet, podobnie jak pozostali, stała niczym sparaliŜowana. Odwróciła się gwałtownie, słysząc czyjś stłumiony okrzyk, i zobaczyła Prudie James opadającą na stertę ciał. Ludzie rozbiegli się usiłując bezskutecznie uciec Indianom - wydawało się, Ŝe są wszędzie. Linnet zobaczyła, Ŝe jej matka daje krok do przodu. Córka wyciągnęła ręce i zaczęła biec w jej kierunku. Jeśli tylko jej dosięgnie, chwyci ją w ramiona, wszystko będzie w porządku. - Mamo! - krzyknęła. Coś uderzyło ją w stopę i upadła na ziemię pozbawiona tchu. Oszołomiona starała się oprzytomnieć, ale oddech nie wracał. Zamrugała, gdy wszystko przed jej oczyma zaczęło się rozmywać. Nagle poczuła w ustach krew. Widocznie podczas upadku przygryzła wargę. Zobaczyła matkę leŜącą nieruchomo na ziemi tuŜ obok ogniska, przy pani Watson. Gdyby nie powiększająca się z kaŜdą chwilą kałuŜa gęstej, czerwonej krwi, moŜna by pomyśleć, Ŝe się zdrzemnęły. - Linnet! Linnet! - Usłyszała krzyki, a jakaś silna dłoń poderwała ją brutalnie z ziemi i pociągnęła w stronę dzieci. Podbiegł do niej mały Ulysses Johnson, objął ją za nogi i z drŜeniem wtulił mokrą od łez twarz w jej suknię. Odciągnął go któryś z Indian. Gdy chłopiec upadł, Indianin złapał go tak mocno za ramię, Ŝe mały wrzasnął z bólu. - Nie! - krzyknęła Linnet. Podbiegła do dziecka, uklękła i otarła jego twarz. - Chyba chcą nas ze sobą zabrać. Musisz być dzielny, Uly. NiezaleŜnie od tego, co się jeszcze zdarzy, będziemy razem. Nie sądzę, by nas chcieli skrzywdzić, jeśli będziemy posłuszni. Rozumiesz, Uly? - Tak - odpowiedział pośpiesznie. - Moja mama... - Wiem... - Jakiś Indianin popchnął ją, chwycił za włosy i skręcił je sznurem. Starała się nie patrzeć na rzeź dokonującą się obok, na ciało matki, nie myśleć o ojcu, który jeszcze przed chwilą pełnił straŜ. Wpatrywała się w szóstkę dzieci przed sobą. W ciągu tych kilku minut ich Ŝycie się zmieniło. Patsy Gallagher upadła, pociągając za sobą małego Uly. Krzyknęła, gdy Indianin szarpnął rzemienie, którymi skrępowano jej ręce. Ulysses znów się rozpłakał. Pozostałe dzieci patrzyły oniemiałe na Indian podpalających wozy i na walające się wokół krwawe szczątki swoich rodziców. Linnet zaczęła śpiewać. Z początku cicho, potem coraz głośniej, aŜ przyłączyły się do niej kolejno wszystkie dzieci. Panie, opoko i twierdzo moja, i mój wybawco, BoŜe mój, obrono, której ufam, tarczo moja i rogu zbawienia mojego, wieŜo moja!* Ruszyli niezdarnie powiązani ze sobą sztywną liną, potykając się, i upadając co chwila, powoli zanurzyli się w las. Linnet trzymała w ramionach Ulyssesa. Był tak wyczerpany, Ŝe trudno byłoby orzec, czy śpi, czy stracił przytomność. Szli juŜ od trzech dni, niewiele odpoczywając i jedząc. Dwoje mniejszych dzieci było juŜ u kresu sił i Linnet udało się przekonać jednego z przywódców Indian, by pozwolił jej nieść chłopca na plecach. Poruszyła stopami, czując liczne skaleczenia i pęcherze. Była głodna, ale oddała połowę swego placka Ulyssesowi, który mimo to płakał z głodu. Pogłaskała go po głowie i stwierdziła, Ŝe chłopiec ma gorączkę. Indian było pięciu. Pięciu pewnych siebie męŜczyzn, którzy przyzwyczajeni byli brać to, czego chcą. Gdy Linnet zwolniła krok, wziąwszy na plecy pięcioletniego chłopca, zaczęli ją poganiać, poszturchiwać. Była teraz zbyt zmęczona i obolała, by spać. 2 Gdy jeden z Indian odwrócił ku niej głowę, szybko zamknęła oczy. JuŜ kilka razy zauwaŜyła, Ŝe mówią o niej i nad czymś się zastanawiają. Nie rozjaśniło się jeszcze na dobre, gdy siedmiu małych jeńców zostało poderwanych na nogi i zmuszonych do podjęcia wędrówki. Przed zachodem słońca Indianie poprowadzili ich do strumienia i wepchnęli do wody. - Boję się, Linnet. Nie lubię wody - powiedział Uly. - Będę go niosła. - Linnet wyjaśniła gestem swoje słowa. MęŜczyzna trzymający koniec liny odciął rzemień i Uly wdrapał się na plecy Linnet. Inne dzieci były juŜ na drugim brzegu, gdy Linnet pośliznęła się i wpadła do wody. Lina łącząca ją z resztą została natychmiast przecięta - Indianie nie chcieli ryzykować utraty reszty więźniów, gdyby któreś dziecko utonęło. Linnet z trudem wyciągnęła szamocącego się Ulyssesa na brzeg, po czym upadła bez sił na ziemię. - Linnet! O co im chodzi? - zapytała Patsy Gallagher. Linnet zauwaŜyła, Ŝe dwaj z męŜczyzn wskazują ją palcem gestykulując Ŝywo. Wezwali swego przywódcę, a gdy ten na nią popatrzył, na jego twarzy malował się gniew. WciąŜ jeszcze oszołomiona szamotaniną w wodzie, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, Ŝe poka- zują sobie jej piersi. Mokre ubranie przylgnęło do ciała, ukazując pełny biust dojrzałej kobiety SkrzyŜowała ramiona, by się zasłonić. - Linnet! -krzyknęła przeraźliwie Patsy, gdy jeden z Indian przyskoczył do leŜącej. Zakryła dłońmi twarz, by osłonić się przed pierwszym ciosem, ale nie udało jej się uniknąć kopnięć w Ŝebra. Gdy dosięgły jej kolejne razy, zwinęła się w kłębek, nie mogąc wytrzymać bólu. Indianie krzyczeli coś do niej gniewnie, a jakaś ręka sięgnęła do jej obolałych pleców. MęŜczyzna szarpnął suknię, odsłaniając jej ciało. To, co zobaczył, jeszcze tylko podsyciło jego gniew. Zacisnął pięść i uderzył dziewczynę w twarz. Straciła przytomność. Linnet! Obudź się! Uchyliła powieki, zastanawiając się, gdzie jest. - Linnet, zajmę się tobą. Usiądź i włóŜ to. Koszula Johnniego. - Patsy? - wyszeptała. - Och, Linnet! Tak okropnie wyglądasz! Masz całą twarz w sińcach i... - Pociągnęła nosem i pomogła Linnet usiąść, by włoŜyć na nią szorstką lnianą koszulę. - Linnet, powiedz coś. Jak się czujesz? - Chyba nieźle. Pozwolili ci tu przyjść? Myślałam, Ŝe mnie zostawią. Bardzo byli źli? - Johnnie i ja domyśliliśmy się, Ŝe początkowo wzięli cię za dziecko, a gdy odkryli, Ŝe nie... - Ale dlaczego pozwolili ci do mnie przyjść? - Nie wiem, ale gdyby nie ty, nie przeŜylibyśmy tego wszystkiego. MoŜe Indianie teŜ o tym wiedzą. Och, Linnet, tak się boję. - Zarzuciła ręce na szyję Linnet, która aŜ zagryzła zęby, Ŝeby nie płakać z bólu. - Ja teŜ się boję - wyszeptała. - Ty?! Ty się nigdy nie boisz. Johnnie mówi, Ŝe jesteś najodwaŜniejsza na całym świecie. Uśmiechnęła się do dziewczynki mimo bólu, jaki jej to sprawiło. - MoŜe wyglądam na odwaŜną, ale wewnątrz trzęsę się jak galareta. - Ja teŜ. Patsy pomogła Linnet wrócić do obozu Indian. Wszystkie dzieci powitały je bladymi uśmiechami, po raz pierwszy wyzwalając się spod obezwładniającego uczucia strachu. Rankiem następnego dnia dotarli do większego obozowiska Indian. Brudne, obdarte kobiety podbiegły, by powitać męŜczyzn i przyjrzeć się dzieciom. Przywódca Indian popchnął Linnet w kierunku grupy kobiet, wskazując gestem ręki swoją i jej pierś. Jedna z kobiet krzyknęła i szarpnęła koszulę Linnet, która skuliła się i zakryła piersi rękoma. Wtedy kobiety roześmiały się. Gdy podniosła wzrok, stwierdziła, Ŝe dzieci zostały gdzieś odprowadzone. Ruszyła ku nim, słysząc ich płacz pełen przeraŜenia, ale kobiety nie pozwoliły jej na to - śmiały się i popychały ją. Jedna z nich chwyciła ją za warkocze. Indianin znów coś powiedział, a kobiety odsunęły się, mamrocząc coś z cicha. Jedna z nich popchnęła Linnet i dziewczyna zrozumiała, Ŝe ma wpełznąć do prostego szałasu z gałęzi i trawy. Wewnątrz nie dało się stanąć; było tam miejsce najwyŜej dla dwóch leŜących osób. Do szałasu weszła Indianka z glinianą miską. Z naczynia bił paskudny zapach zjełczałego tłuszczu. Indianka zaczęła wcierać papkę w twarz, włosy i górną część ciała Linnet, która starała się siedzieć nieruchomo i nie płakać, gdy ręce kobiety dotykały szczególnie bolesnych sińców. Potem zostawiono ją samą. Słyszała nieprzytomne okrzyki męŜczyzn świętujących zwycięstwo. Proszę, wypij to. - Jakaś silna ręka podparła Linnet, a do jej ust przyciśnięto metalowy kubek. - Nie za szybko, bo się zakrztusisz. 3 Kilkakrotnie zamrugała powiekami, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, Ŝe spała. Szerokie ramiona męŜ- czyzny wydawały się rozsadzać szałas. Blask światła z zewnątrz wydobył blady refleks na naszyjniku z kości otaczającym szyję męŜczyzny. Był prawie nagi. PołoŜył ją na ziemi, po czym uniósł jej ręce, obejrzał dokładnie i zaczął wcierać balsam w skaleczenia. _ Teraz widzę, dlaczego wzięli cię za dziecko -powiedział cichym, głębokim głosem. - Mówisz po angielsku - odparła Linnet; mówiła dziwnie miękko, z wyraźnym akcentem. Uniósł brwi. - Nie tak jak ty, ale od biedy ujdę za Anglika. - Widziałam cię. Myślałam, Ŝe jesteś Indianinem, ale to nieprawda. Masz chyba niebieskie oczy? Popatrzył na nią zaskoczony, podziwiając jej spokój. - Gdzie są dzieci? Dlaczego w ogóle tu jesteśmy? Oni... zabili naszych. Na moment odwrócił wzrok, starając się ukryć grymas. Był zaskoczony, Ŝe ona w takiej sytuacji martwi się o innych. - To grupa renegatów, wyrzutków z róŜnych plemion. Porywają dzieci i odsprzedają tym, którzy stracili własne potomstwo. Myśleli, Ŝe jesteś dzieckiem i nie byli zachwyceni, gdy odkryli, Ŝe tak nie jest. -Jego wzrok powędrował do jej piersi. Na Szalonym Niedźwiedziu jej dojrzałość wywarła duŜe wraŜenie. - Co... oni teraz z nami zrobią? Przyglądał się jej uwaŜnie. Jego niebieskie oczy nabrały ciemniejszego odcienia. - Dziećmi się zajmą, ale ty... Linnet z trudem przełknęła ślinę i popatrzyła mu prosto w oczy. - Chcę znać prawdę. - MęŜczyźni grają teraz o ciebie. Potem... ~ O mnie? Mam poślubić któregoś z nich? Jego głos był miękki. - Nie. Nie myślą o małŜeństwie. - Ach! -Jej wargi zaczęły drŜeć i zagryzła je, starając się uspokoić. - Po co tu przyszedłeś? - Moja babka pochodziła z plemienia Shawnee. Jeden z tych męŜczyzn to mój kuzyn. Tolerują moją obecność, ale to wszystko. Byłem na północy, na polowaniu. - Nie sądzę, byś mógł coś dla nas zrobić. - Obawiam się, Ŝe nie. Muszę juŜ iść. Chcesz jeszcze wody? Potrząsnęła głową. - Dziękuję, panie... - Mac. - Wyraźnie chciał juŜ iść. Ta dziewczyna była taka młoda i tak bardzo została pobita. - Dziękuję, panie Mac. - Wystarczy: Mac. - Mac? Czy to twoje imię czy nazwisko? Zachłysnął się ze zdumienia. - Co? - Czy Mac to twoje imię czy nazwisko? WciąŜ był zdumiony. - Jesteś niezwykle dociekliwa. A cóŜ to za róŜnica, u diabła? Zamrugała powiekami, jakby się miała rozpłakać z powodu jego ostrych słów. Pokręcił głową. - Nazywam się Devon Macalister, ale zawsze wołano na mnie Mac. - Dziękuję za wodę i dotrzymanie mi towarzystwa, panie Macalister. - Nie panie Macalister, tylko po prostu Mac! - Ta dziewczyna zaczynała go złościć. - Słuchaj, nie miałem zamiaru... - Urwał, słysząc kroki na zewnątrz. - Musisz iść - szepnęła. - Nie spodoba im się, Ŝe tu jesteś. Popatrzył na nią zdziwiony i wyszedł. Mac szedł sam przez las. To najdziwniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek spotkał, i mimo tego, co mówił o niej Szalony Niedźwiedź, myślał o niej jak o dziewczynce. Indianie mówili o jej odwadze, i o tym, Ŝe przez większą część drogi niosła na plecach dziecko. Mac widział tego chłopca i wiedział, Ŝe to spory cięŜar. Jaka ona spokojna! Ostatnim razem, gdy widział dziewczynę w podobnej sytuacji, branka histeryzowała. TeŜ chciał jej pomóc, ale krzyczała tak głośno, Ŝe ledwie zdołał uciec nie zauwaŜony. Nie chciał nawet myśleć o tym, do czego zdolni byli jego towarzysze, gdy sobie łyknęli whiskey. Ostatnia ofiara wykrwawiła się na śmierć. Pomyślał o kobiecie, która tak cierpliwie czekała w szałasie. Zamiast krzyczeć, wypytywała go o innych i dziękowała mu, jak gdyby siedzieli w gustownym saloniku jakiejś bogatej damy. 4 Przypomniał sobie jej duŜe, błyszczące oczy, i zastanawiał się, jakiego mogą być koloru. Przypomniał sobie, jak trzymał jej drobną dłoń. A niech to! Westchnął z rezygnacją. Sam wydałby na siebie wyrok. Gdy ponownie wszedł do szałasu, znów ją zobaczył. Siedziała spokojnie, z rękoma złoŜonymi na kolanach. - No proszę, panie Macalister. Nie spodziewałam się ponownie pana zobaczyć. Uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby i skinął głową. - Powiedz mi, umiesz czytać? - AleŜ tak. - Czy jeśli cię stąd zabiorę, nauczysz mnie czytać? ~ Oczywiście - odparła szeptem; tylko drŜenie głosu było oznaką jej przeraŜenia. Podziwiał ją coraz bardziej. - Dobrze. Staraj się teraz uspokoić. To mi zajmie trochę czasu, a i tak nie wiem, czy uda mi się wygrać. Wygrać? Co chcesz przez to powiedzieć? Po prostu mi zaufaj. Postaraj się zasnąć. Do rana nic się nie wydarzy. A jutro siedź cicho i zaufaj mi. Zrobisz to? - Zrobię, panie Macalister. _ Nie mów do mnie „panie Macalister"! Uśmiechnęła się słabo. - Zaufam ci... Devonie. JuŜ miał zaprotestować, ale pomyślał, Ŝe to bezcelowe. - Chyba mi się to tylko śni i wkrótce się obudzę. Jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. - Popatrzył na nią raz jeszcze i wyszedł. Linnet nie mogła spać. ZdąŜyła juŜ pogodzić się z losem, niezaleŜnie od tego, co jej przyniesie, a teraz ten męŜczyzna rozbudził w niej nadzieję. Niemal Ŝałowała, Ŝe tak się stało. Przedtem było łatwiej. Nadszedł poranek; jakaś Indianka weszła do szałasu i ruchem głowy kazała jej wyjść. Kilka razy ją popchnęła. Na zewnątrz czekała inna kobieta. Śmiała się, a gdy Linnet się zachwiała, uderzyła ją. Zaciągnięto ją pod drzewo i przywiązano do pnia. Nigdzie nie było śladu dzieci. Podeszło do niej dwóch Indian w przepaskach biodrowych; ich ciała były natarte oliwą. Przyglądała się wyŜszemu, po raz pierwszy widząc Devona w całej okazałości. Stąpał pewnie, jakby był przekonany o swej waŜności. Pod ciemną skórą grały mocne mięśnie. Devon natomiast przyglądał się kobiecie, dla której ryzykował Ŝycie, i nie był zachwycony. Delikatne rysy zacierał spuchnięty policzek, pod oczyma widniały ciemne plamy, a jej skóra i włosy śmierdziały zjełczałym sadłem niedźwiedzim. Ale patrzące na niego oczy były przedziwnie czyste i miały kolor mahoniu. Zanim zdołał jej dosięgnąć, jedna z kobiet zdarła z mej koszulę, odsłaniając piersi. Dziewczyna pochyliła się, chcąc zasłonić się choć trochę. Wiedziała, Ŝe stoi przed nią Devon i starała się patrzeć mu w oczy. Starała się, mimo Ŝe stojąca obok kobieta śmiała się wskazując ją palcem. Zobaczyła, Ŝe Devon skinął głową w stronę kobiety i przeniósł wzrok na Linnet. Natychmiast poczuła przypływ siły. Miała wraŜenie, Ŝe to on jej w tym pomógł. - Nie bój się - powiedział, kładąc rękę na jej plecach. - Indianie juŜ opowiadają sobie o twojej odwadze. - Przesunął ręką po jej ramieniu i niespodziewanie chwycił dłonią jej pierś, a ona, przeraŜona, bała się odetchnąć. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Zdjął rękę z jej ciała i uśmiechnął się. - Mam nadzieję, Ŝe na co dzień myjesz się dokładniej. Nie wydaje mi się, bym mógł wytrzymać z na- uczycielem, który pachnie tak jak ty. Udało jej się uśmiechnąć blado, ale uczucie, jakiego doznała, czując jego dłoń na swoim ciele, zaskoczyło ją równie mocno, jak jego gest Zasłonił jej piersi skrawkiem koszuli i skinął do Indianki, po czym odszedł, by dołączyć do grupy męŜczyzn. Kobieta zaskrzeczała coś, wskazując na Linnet i Indianina, ale jego oczy były pełne złości. Splunął na ziemię u stóp Linnet i odwrócił się do niej plecami. Linnet nie była pewna, co zdarzy się dalej, do chwili, gdy męŜczyźni stanęli naprzeciw siebie na trawiastej polanie tuŜ przed nią. Do ich stóp przywiązany był kawał rzemienia, by nie mogli się od siebie odsunąć dalej niŜ na jard. Linnet gwałtownie złapała Powietrze, gdy podano im noŜe. KrąŜyli przez chwilę przyczajeni. Nagle w słońcu błysnęło ostrze, gdy Indianin zadał pierwszy cios. ranił Devona i rozciął mu ramię do łokcia. Nie zwaŜając na ranę, Devon walczył dalej i po chwili wbił nóŜ w brzuch przeciwnika. Linnet podziwiała zwierzęcą niemal zręczność i siłę męŜczyzny, który ryzykował dla niej Ŝycie. Nie był ani białym, ani Indianinem; miał w sobie spryt i wspaniałą umiejętność walki. 5 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |