Deaver Jeffery - Puste Krzesło

Deaver Jeffery - Puste Krzesło, Deaver Jeffrey(2)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Puste Krzesło - Jeffery Deaver

Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak

              Przylgnęło do niego przezwisko Pająk, bo wszyscy wiedzą, jak bardzo interesuje się życiem owadów.

Wie, jak żyją i jak umierają.

Wie, jak unikają swych prześladowców.

Lecz przede wszystkim wie, jak zabijają.

Rozdział pierwszy.

PRZYSZŁA złożyć kwiaty w miejscu, w którym zabito chłopaka i po rwano dziewczynę.

              Przyszła tu, bo jest przyciężką młodą kobietą o dziobatej twarzy i nie ma zbyt wielu przyjaciół.

              Przyszła tu, bo tego od niej oczekiwano.

              Przyszła tu, bo chciała.

              Niezgrabna i spocona, dwudziestosześcioletnia Lydia Johansson przebyła parę metrów poboczem szosy numer 112, na którym zaparkowała swoją hondę accord.

Następnie zeszła ostrożnie w dół skarpy na podmokły brzeg, w miejscu, gdzie kanał Blackwater wpada do rzeki Paąuenoke.

              Było wcześnie rano, ale równie upalnego sierpnia nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Karoliny Północnej, więc zanim Lydia dotarła na brzeg rzeki, jej biały fartuch pielęgniarski był już całkiem przepocony.

Z łatwością znalazła miejsce, którego szukała.

Mimo lekkiej mgiełki żółtą policyjną taśmę widać było z daleka wyraźnie.

              Odgłosy wczesnego ranka.

Trele ptaków, jakieś zwierzę kryjące się w pobliskich krzakach, gorący wiatr szumiący w zaroślach i bagiennych trawach.

              Boże, aż strach!

-pomyślała.

Przed oczami stanęły jej najbardziej po nure sceny z powieści Stephena Kinga i Deana Koontza, które czytywała wieczorami w towarzystwie wiernej przyjaciółki - szklanki piwa BenJerrys.

              - Hej!

- usłyszała nagle męski głos.

              Zaskoczona, aż podskoczyła w miejscu, o mało co nie wypuszczając z rąk kwiatów.

Odwróciła się.

              - Och, Jesse, przestraszyłeś mnie!

              - Przepraszam - rzekł Jesse Corn, stojący pod płaczącą wierzbą, w pobliżu otoczonej żółtą taśmą polanki.

Lydia zorientowała się, że oboje wpatrują się w to samo - lśniący biały kontur na ziemi, w miejscu, gdzie znaleziono ciało Billyego Staila.

Dojrzała ciemną plamę.

Jako pielęgniarka bez trudu odgadła, że to krew.

              - To tutaj się stało - wyszeptała.

              - Zgadza się - potwierdził Jesse, wycierając czoło i poprawiając nie sforny kosmyk blond włosów.

Miał na sobie pomięty i przepocony

 

              beżowy mundur policji hrabstwa Paąuenoke.

Jesse miał trzydzieści kilka lat i był bardzo przystojny.

              - Dawno tu jesteś?

- spytała.

              - Nie wiem.

Chyba od piątej.

              - Widziałam jeszcze jeden samochód.

To Dżima?

              - Nie, Eda Shaeffera.

Jest na drugim brzegu rzeki - wyjaśnił Jesse, po czym spojrzał na kwiaty.

- Śliczne.

Lydia popatrzyła na pęk stokrotek, które trzymała w ręku.

              - Zebrałam je wczoraj wieczorem - rzekła, rozglądając się naokoło.

- Nie wiadomo, gdzie może być Mary Beth?

              - Nie mamy pojęcia.

- Jesse pokręcił głową.

              - To znaczy, że jego też nie znaleźliście?

              - Też nie - potwierdził Jesse, po czym spojrzał na zegarek, a następnie na ciemną toń rzeki, gęste trzciny, trawę i gnijący pomost.

              Lydii nie podobało się, że policjant stojący tu z wielkim pistoletem jest równie podenerwowany jak ona sama.

Jesse zaczął wspinać się po rośniętym trawą zboczem w stronę szosy.

              - Będę koło swojego samochodu - powiedział.

              Lydia Johansson podeszła do miejsca zbrodni.

W tym miejscu rzeka była głęboka, o brzegach porośniętych wierzbami oraz cedrami i cyprysami.

Na północny wschód rozciągały się moczary Great Dismal Swamp, a Lydia świetnie znała wszystkie legendy związane z tym miejscem: o Pani z Jeziora, o Bezgłowym Maszyniście.

Jednak to nie te zjawy martwiły ją.

Blackwater Landing miało swojego własnego po twora - chłopaka, który porwał Mary Beth McConnell.

              Lydia nie mogła przestać rozmyślać o tym wszystkim, co o nim słyszała.

O tym, jak uganiał się samotnie po tutejszych wrzosowiskach i lasach, blady i cienki jak trzcina.

Jak zaczajał się na kochanków, którzy parkowali samochody nad rzeką.

Jak przykucał na poboczu przed domem i wpatrywał się w okna, mając nadzieję, że zobaczy dziewczynę, za którą wciąż chodził.

              Lydia przeszła się wzdłuż brzegu i zatrzymała przy kępie wysokich traw.

Coś poruszyło się w zaroślach.

Zupełnie jak gdyby ktoś tu był, przyczajony, przywarty do ziemi.

Pocieszyła się, że to tylko wiatr.

Z po wagą ułożyła kwiaty pod sękatą czarną wierzbą, stojącą w pobliżu przerażającego, białego rysunku na ziemi.

              EDOWI Schaefferowi ze zmęczenia aż kręciło się w głowie.

Podobnie jak większość jego kolegów policjantów był na nogach już prawie całą dobę, prowadząc poszukiwania Mary Beth McConnell i chłopaka, który ją uprowadził.

Podczas jednak gdy pozostałym udało się przez ten czas wpaść do domu i wykraść choć kilka godzin snu, Ed nie przerwał wykonywania obowiązków ani na chwilę.

Był nie tylko najstarszym, ale i najpotężniejszym policjantem w wydziale (pięćdziesiąt jeden lat i sto dwadzieścia kilo wagi).

Mimo wyczerpania i głodu nie zamierzał przerywać poszukiwań dziewczyny.

              Schaeffer przykucnął, by zbadać ściółkę leśną, po czym włączył radio.

              - Jesse, to ja - wyszeptał.

- Znalazłem ślady stóp.

Są świeże.

              - Wygląda na to, że miałeś rację - rzekł Jesse Corn.

              Ed głosił wcześniej teorię, że chłopak tu wróci.

Blackwater Landing to zawsze był jego teren.

Przez ostatnie lata często można go było tutaj spotkać.

              Schaeffer podniósł się i ruszył wzdłuż śladów w kierunku, z którego biegły, czyli w głąb lasu, oddalając się od rzeki.

Około stu metrów dalej znalazł stary szałas myśliwski, na tyle duży, by dać schronienie trzem, czterem łowcom.

Otwory strzelnicze były puste, a miejsce robiło wrażenie opuszczonego.

Mimo to...

              Dysząc ciężko, Ed Schaeffer wyciągnął rewolwer z kabury.

Czy chłopak może być uzbrojony, zastanawiał się.

Ogarnął go lekki strach.

Skulony, podbiegł do bocznej ściany szałasu.

Przywarł do spróchniałego drewna, nasłuchując.

Poza słabym brzęczeniem owadów wewnątrz panowała cisza.

              Zanim wróciła mu odwaga, wyprostował się i zajrzał do środka przez otwór strzelniczy.

Pusto.

Zerknął na podłogę i na widok tego, co zobaczył, uśmiechnął się z ulgą.

              - Jesse!

- zawołał do mikrofonu podekscytowanym głosem.

- Jestem koło szałasu myśliwskiego, jakieś czterysta metrów na północ od rzeki.

Zdaje się, że chłopak spędził tutaj noc.

Zostawił puste opakowania po jedzeniu i butelki po wodzie.

Co tu mamy?

Rolka szerokiej taśmy klejącej.

Słuchaj!

Jest jeszcze mapa.

              - Mapa?

              - Właśnie.

Idę o zakład, że dowiemy się z niej, gdzie chłopak trzyma Mary Beth.

              Niestety, Edowi Schaefferowi nie dane było usłyszeć reakcji kolegi na tę rewelację.

Las bowiem wypełnił się przeraźliwym krzykiem Lydii Johansson, a radio Jesseego Corna zamilkło.

              NA WIDOK wyskakującego z zarośli chłopaka Lydia potknęła się, upadła ciężko do tyłu i krzyknęła raz jeszcze.

Chwycił ją za ramiona.

              - Boże, błagam, zostaw mnie!

-jęknęła.

             

 

              - Zamknij się!

- krzyknął z wściekłością w głosie.

Był wysoki, chudy i silny.

Skórę miał pokrytą czerwonymi plamami, pewnie od trującego bluszczu.

Jego włosy wyglądały tak, jakby sam je sobie przyciął.

              Długie brudne paznokcie chłopaka wbiły się boleśnie w ramię Lydii.

Krzyknęła, na co on zatkał jej usta dłonią.

              Spróbowała wykręcić głowę w bok.

              - Błagam, nie rób mi krzywdy...

              - Mówiłem zamknij się!

- syknął.

Odruchowo próbowała mu się wyrwać.

Przycisnął jej twarz do gorącej ziemi.

Poczuła woń gnijącej roślinności.

Podczas zmagania się z Lydią spadł mu jeden but, ale nie zwrócił na to uwagi i znów zatkał jej usta dłonią.

              - Lydio, gdzie jesteś?

- zawołał Jesse ze szczytu skarpy.

              - Milcz...

- nakazał jej chłopak.

W jego szeroko otwartych oczach czaił się obłęd.

- Ruszaj się, idziemy stąd.

Spróbuj wrzasnąć, a zobaczysz, co ci zrobię.

Rozumiesz?

- Sięgnął do kieszeni i wyciągnął nóż.

              Lydia skinęła głową.

              Pociągnął ją w stronę rzeki.

              - Szybko!

              - Hejże!

- krzyknął Jesse, który wreszcie ich zauważył.

Zaczął biec w dół zbocza.

              Oni jednak byli już w małej łodzi, którą chłopak ukrył w szuwarach.

Dosłownie wrzucił Lydię do łódki, odepchnął się od brzegu i zaczął szybko wiosłować w stronę drugiego brzegu rzeki.

Dobił do niego gwałtownie, wyciągnął Lydię z łodzi i powlókł ją do lasu, gdzie w gęstwinie znalazł ścieżkę.

              - Dokąd idziemy?

- jęknęła przez łzy.

              - Do Mary Beth.

Zostaniesz z nią - wyjaśnił, po czym pstryknął bez wiednie paznokciami i pociągnął ją w głąb lasu.

              - ODEZWIJ się!

Ed! - krzyknął zdenerwowany Jesse Corn przez radio - O rany, ale się porobiło!

              - Co się stało?

- zawołał Ed Schaeffer i zaczął biec w stronę rzeki, skąd dobiegł go krzyk.

              - Porwał Lydię!

Popłynął na drugi brzeg i pobiegł w twoją stronę.

              - Cholera!

- zaklął Ed i zebrał myśli.

- W porządku.

Pewnie będzie chciał zabrać swoje rzeczy z szałasu.

Schowam się w środku i złapię go, kiedy będzie chciał wejść.

Jest uzbrojony?

              - Nie wiem.

Ed westchnął.

              - Cóż...

Postaraj się tu szybko dotrzeć.

I wezwij Dżima na pomoc.

                            Schaeffer zwolnił czerwony przycisk krótkofalówki i spojrzał przez zarośla w stronę brzegu.

Nie widać było nawet śladu chłopaka i jego nowej ofiary.

Dysząc z wysiłku, Ed pobiegł do szałasu.

Kopnął drzwi.

Zaskrzypiały ciężko, a on wskoczył do środka.

              Był tak rozgorączkowany, że początkowo nie zwrócił uwagi na żółto-czarne punkciki, które latały mu przed oczami.

Ani na lekkie mrowienie, które zaczęło rozprzestrzeniać się od karku wzdłuż kręgosłupa.

              Nagle jednak mrowienie przerodziło się w dotkliwy ból, który przeszył mu barki, ramiona i boki.

              - Boże!

- krzyknął rozpaczliwie, nadal dysząc, patrząc w przerażeniu na dziesiątki os, które oblepiały mu skórę.

Spróbował strzepnąć je z siebie, ale tym gwałtownym ruchem tylko rozdrażnił owady.

Wylatywały z wielkiego gniazda, które zmiażdżyły kopnięte przez niego drzwi.

Atakowały go już setki owadów.

Rzucił się do wyjścia, zrywając z siebie koszulę.

Z przerażeniem zobaczył, że cały jego brzuch i klatka piersiowa pokryte są osami.

Wrzasnął przeraźliwie.

              W głowie galopowały mu myśli.

Uciekaj!

Biegnij do rzeki i wskocz do wody.

Uda ci się!

              Tak też zrobił, pędząc na oślep przez las i zarośla, które jawiły mu się jako nieostra plama.

              Zaraz, zaraz!

Co się dzieje?

Ed Schaeffer uświadomił sobie nagle, że wcale nie biegnie.

Leży na ziemi zaledwie dziesięć metrów od szałasu.

Nogi wcale nie niosą go w stronę rzeki, lecz wstrząsane są drgawkami.

Przez chwilę słyszał jeszcze pulsujące bzykania os, które cichły coraz bardziej, aż wreszcie zapadła cisza.

              TERAZ UZDROWIĆ go mógł tylko Bóg.

Lecz Bóg najwyraźniej nie miał na to ochoty.

              Zresztą mniejsza z tym, ponieważ Lincoln Rhyme był człowiekiem nauki, a nie teologiem.

Dlatego nie udał się ani do Lourdes, ani do żadnego uzdrowiciela baptysty.

Przyjechał za to tutaj, do szpitala w Karolinie

 

              Północnej, w nadziei, że stanie się na powrót normalnym człowiekiem.

Być może nie w pełni sprawnym, ale przynajmniej częściowo.

              Siedział w swym wózku inwalidzkim z motorkiem, czerwonym jak sportowa corvetta.

Wyjeżdżał nim po opuszczanej platformie z vana, którym wraz ze swym pielęgniarzem Thomem i Amelią Sachs przyjechali właśnie z odległego o osiemset kilometrów Manhattanu.

Trzymając w ustach przewód kierowniczy, sprawnie skręcił na chodnik i przyspieszył, kierując się w stronę wejścia do Instytutu Badań Neurologicznych Wydziału Medycznego Uniwersytetu Północnej Karoliny w Avery.

              Thom schował platformę do lśniącego czarnego chryslera grand rollx, specjalnie przystosowanego do przewozu pasażerów na wózkach.

              - Zaparkuj go na miejscu dla inwalidów - zawołał Rhyme, chichocząc przy tym.

Amelia Sachs uniosła brew, spoglądając na Thoma.

              - Jest w dobrym nastroju.

Wykorzystaj to, bo długo nie potrwa - rzekł w odpowiedzi, po czym odjechał.

              Amelia pobiegła za Rhymeem, dzwoniąc jednocześnie z telefonu komórkowego do miejscowej wypożyczalni samochodów.

Przez na stępny tydzień Thom będzie spędzał większość czasu w pokoju szpitalnym Rhymea, a ona nie może się już doczekać odrobiny swobody.

Pozwiedza sobie okolicę.

Przyzwyczajona jest do samochodów sportowych, a nie do vanów.

Unika aut, których maksymalna prędkość wynosi poniżej 150 kilometrów na godzinę.

              Po chwili, z rezygnacją, wyłączyła telefon.

              - Mogłabym jeszcze trochę poczekać, ale muzyczkę na centrali mają okropną.

Spróbuję później - rzekła, spoglądając na zegarek.

- Do piero wpół do jedenastej, a skwar nie do zniesienia.

              Rhyme nie zwracał uwagi na upał, pochłonięty myślami o tym, co go tutaj czeka.

              Automatyczne drzwi otwarły się przed nimi.

Znaleźli się w chłodnym korytarzu.

Thom dogonił ich, gdy byli już w windzie.

Kilka minut później znaleźli drzwi, których szukali.

              Rhyme zauważył interkom, którego obsługa nie wymagała rąk.

              - Sezamie, otwórz się!

- powiedział głośno i rzeczywiście, drzwi otwarły się na oścież.

              - Nie pan jeden wpadł na ten pomysł - wycedziła zgryźliwie sekretarka, kiedy znaleźli się w środku.

- Pan Rhyme, prawda?

Powiem pani doktor, że już pan przyjechał.

              - Bardzo pani łaskawa, odparł zadowolony.

                            DOKTOR Cheryl Weaver była schludnie wyglądającą, elegancką, czterdziestokilkuletnią kobietą.

Rhyme natychmiast zauważył, że jest bardzo bystra, a jej silne dłonie wyraźnie zdradzają profesję chirurga.

Wstała zza biurka, uścisnęła ręce Amelii i Thomowi, skinęła głową swemu pacjentowi i rzekła:

              - Witam serdecznie.

              - Dzień dobry.

              Po miesiącach poszukiwań i zasięgania opinii, Rhyme doszedł do wniosku, że prowadzony właśnie przez doktor Weaver instytut neurologiczny jest najlepszym ośrodkiem badania i leczenia uszkodzeń rdzenia kręgowego.

              - Miło cię wreszcie poznać osobiście, Lincolnie - rzekła.

- Rozmawialiśmy wiele razy przez telefon, więc przepraszam, jeśli powtórzę coś, o czym już wiesz, ale bardzo mi zależy, byś miał pełną jasność, w czym ta eksperymentalna metoda może ci pomóc, a w czym nie.

              - Rozumiem - powiedział Rhyme.

- Proszę mówić.

              - Układ nerwowy zbudowany jest z aksonów, które przewodzą impulsy nerwowe.

W wyniku urazu rdzenia kręgowego aksony te ulegają zerwaniu lub zmiażdżeniu, a następnie obumierają.

W rezultacie nie przewodzą impulsów, przez co informacje z mózgu nie docierają do reszty ciała.

Słyszałeś pewnie wielokrotnie, że nerwy nie regenerują się.

Nie jest to do końca prawda.

W obwodowym układzie nerwowym, na przykład w kończynach, zniszczone aksony mogą się odtworzyć, natomiast w ośrodkowym układzie nerwowym, czyli w mózgu i rdzeniu kręgowym - nie.

Przynajmniej nie same z siebie.

Na szczęście jednak poznajemy metody, które mogą pomóc w ich regeneracji.

              Nasze podejście do tego jest kompleksowe.

Stosujemy tradycyjne, chirurgiczne metody, mające na celu odbudowanie struktury kostnej kręgów oraz odbarczenie miejsca, w którym nastąpił uraz.

Następnie dokonujemy dwóch przeszczepów.

Jeden to przeszczep własnych tkanek nerwowych z układu obwodowego...

              - Ponieważ potrafią się regenerować?

- domyślił się Thom.

              - To oczywiste.

- Rhyme skarcił go wzrokiem.

              Thom był jedynym z sześciu pielęgniarzy, który wytrzymał z Lincolnem Rhymeem dłużej niż parę miesięcy.

Pozostałym nie podobał się jego sarkazm i obraźliwe uwagi.

Albo rezygnowali sami, albo wcześniej zostali wyrzuceni przez Rhymea.

              - Drugą rzeczą, którą przeszczepiamy - kontynuowała doktor Cheryl Weaver - są komórki embrionalnego ośrodkowego układu nerwowego, które...

             

 

              - Mowa oczywiście o rekinie - wtrącił Rhyme.

              - Tak, o żarłaczu błękitnym, zgadza się.

              - Lincoln opowiadał nam o tym - włączyła się Amelia.

- Ale dlaczego musi to być akurat rekin?

              - Względy immunologiczne, zbieżność z układem nerwowym człowieka - wyjaśniła doktor Weaver, po czym dodała ze śmiechem:

              - A poza tym jest to wielka ryba, więc od jednej sztuki można uzyskać mnóstwo materiału embrionalnego.

              - A dlaczego muszą to być komórki embrionu?

- spytała Amelia.

              - Tylko komórki dorosłego układu nerwowego nie regenerują się w sposób naturalny - mruknął Rhyme, poirytowany ich pytaniami.

              - To oczywiste, że układ nerwowy płodu wciąż się rozwija.

              - Właśnie.

Materiał embrionalny zawiera komórki macierzyste, zwane też prekursorowymi.

Stymulują one wzrost tkanki nerwowej.

Poza chirurgią odbarczającą i mikroprzeszczepami stosujemy jeszcze jedną metodę, z którą wiążemy ogromne nadzieje.

Stworzyliśmy nowe leki, które mogą w znaczny sposób pobudzić regenerację nerwów.

Aksony ośrodkowego układu nerwowego nie regenerują się, ponieważ w otaczającej je osłonce mielinowej znajdują się białka, które to blokują.

Stworzyliśmy więc przeciwciała, które atakują te białka.

Jednocześnie podajemy pacjentowi substancję odżywiającą komórki nerwowe i po budzającą ich wzrost...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.