Deaver Jeffery - Dwunasta Karta, Deaver Jeffrey(2)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JEFFERY DEAVER Dwunasta karta Przełożył Łukasz Praski
Pamięci Christophera Reeve’a, nauczyciela odwagi, symbolu nadziei.
Masz krewnych i masz przodków. Sam wybierasz tych, których chcesz uważać za swoich przodków, a z wyznawanych przez nich wartości tworzysz siebie. Ralph Ellison
Część I Trzy piąte człowieka wtorek, 9 października
Rozdział 1 Z twarzą mokrą od potu i łez, mężczyzna biegnie co sił w nogach, biegnie, by ocalić wolność i życie. - Tam! Tam jest! Były niewolnik nie wie, skąd dokładnie dobiega głos. Zza jego pleców? Z prawej, z lewej? Z dachu jednej ze zrujnowanych kamienic przy brudnych brukowanych ulicach? W gorącym lipcowym powietrzu gęstym jak płynna parafina szczupły mężczyzna przeskakuje końskie łajno. Zamiatacze ulic omijają tę część miasta. Charles Singleton przystaje obok wyładowanej beczkami palety, usiłując złapać oddech. Pada strzał. Pocisk trafia daleko od niego. Huk natychmiast przywodzi mu na myśl obraz wojny: okropne, szalone godziny, gdy stał na stanowisku w granatowym mundurze, mierząc z ciężkiego muszkietu do ludzi w ciemnoszarych strojach, którzy celowali do niego ze swojej broni. Rusza jeszcze szybciej. Znów do niego strzelają, ale kule ponownie chybiają celu. - Niech go ktoś zatrzyma! Pięć dolarów w złocie dla tego, kto go zatrzyma. Ale spośród garstki ludzi, którzy tak wcześnie znaleźli się na ulicy - irlandzkich handlarzy starzyzną i robotników zmierzających do pracy z kilofami i kozłami do noszenia cegieł na ramionach - nikt nie kwapi się, by zatrzymać muskularnego Murzyna o dzikim spojrzeniu, przerażającego w swej determinacji. Obietnica nagrody padła z ust miejskiego konstabla, co oznacza, że za pojmanie uciekiniera nie będzie żadnej zapłaty. Przy malowidłach na Dwudziestej Trzeciej Charles skręca na zachód. Traci równowagę na śliskim bruku i pada. Zza rogu wyłania się policjant na koniu, unosi pałkę i rzuca się na leżącego mężczyznę. A potem... A potem? - pomyślała dziewczyna.A potem? Co się z nim stało? Szesnastoletnia Geneva Settle przekręciła gałkę czytnika mikrofiszek, ale natrafiła na opór. Dotarła do ostatniej strony w karetce. Wyciągnęła metalowy prostokąt z głównym artykułem numeru „Coloreds Weekly Illustrated” z dwudziestego trzeciego lipca 1868 roku. Przeglądając pozostałe ramki ułożone w zakurzonym pudełku, zaniepokoiła się, że nie ma w nim reszty artykułu i nigdy się już nie dowie, co się stało z jej przodkiem Charlesem Singletonem. Słyszała, że archiwa dotyczące historii czarnoskórych, jeżeli nie zaginęły, często były zdekompletowane. Gdzie reszta artykułu? Ach... Wreszcie znalazła i ostrożnie włożyła mikrofiszkę do szarego sfatygowanego czytnika. Pokręciła niecierpliwie gałką, by odnaleźć ciąg dalszy opowieści o ucieczce Charlesa. Bujna wyobraźnia Genevy - i lata pochłaniania niezliczonych książek - pozwoliły dziewczynie ubarwić suchą relację z pościgu za byłym niewolnikiem przez rozgrzane, cuchnące ulice dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku. Miała wrażenie, jak gdyby widziała wszystko na własne oczy, a nie czytała artykuł prawie sto czterdzieści lat później, siedząc w pustej sali biblioteki na piątym piętrze Muzeum Kultury i Historii Afroameiykańskiej na Pięćdziesiątej Piątej Ulicy na środkowym Manhattanie. Kręcąc gałką, zaczęła przesuwać stronice na ziarnistym ekranie i znalazła pozostałą część artykułu zatytułowanego: SKANDAL ZBRODNIA WYZWOLEŃCA CHARLES SINGLETON, WETERAN WOJNY MIĘDZY STANAMI, W GŁOŚNYM INCYDENCIE SPRZENIEWIERZA SIE SPRAWIE NASZEGO LUDU Towarzyszące artykułowi zdjęcie przedstawiało dwudziesto-ośmioletniego Charlesa Singletona w mundurze z czasów wojny secesyjnej. Był wysoki, miał duże dłonie, a mundur, ciasno opinający pierś i ramiona, ukazywał silne mięśnie. Szerokie usta, wysokie kości policzkowe, okrągła głowa, bardzo ciemna skóra. Wpatrując się w jego poważną twarz, spokojne i przenikliwe oczy, dziewczyna dostrzegła podobieństwo między nimi - miała kształt głowy i rysy przodka, i tę samą bardzo ciemną barwę skóry. Budowy ciała na pewno jednak nie odziedziczyła po Singletonie. Geneva Settle była chuda jak chłopiec z podstawówki, co uwielbiały jej wytykać dziewczyny z osiedla Delano. Wróciła do czytania, ale przeszkodził jej jakiś hałas. W sali coś trzasnęło. Zamek u drzwi? Po chwili Geneva usłyszała kroki. Ktoś przystanął. I znów zrobił krok. W końcu zapadła cisza. Dziewczyna obejrzała się za siebie, lecz nikogo nie zobaczyła. Przeszył ją dreszcz, ale powiedziała sobie, że nie ma co panikować. To tylko złe wspomnienia wytrąciły ją z równowagi: o laniu, jakie sprawiły jej dziewczyny z Delano na boisku za szkołą imienia Langstona Hughesa i o tamtym dniu, gdy Tonya Brown i jej ekipa z St Nicholas zaciągnęły ją do alejki i stłukły tak mocno, że straciła ząb trzonowy. Chłopcy obmacują, czepiają się i dogryzają. Ale prawdziwe rany zadają dziewczyny. Łapać ją, dowalić, dowalić suce... Znów kroki. I przerwa. Cisza. Charakter miejsca nie pomagał się jej uspokoić. Półmrok, zapach stęchlizny, cisza. Piętnaście po ósmej rano we wtorek nikogo tu nie było. Muzeum było jeszcze zamknięte - turyści spali albo jedli śniadanie - ale bibliotekę otwierano o ósmej. Geneva tak bardzo chciała przeczytać artykuł, że czekała pod drzwiami. Siedziała teraz w boksie na końcu przestronnej sali ekspozycyjnej, gdzie stały manekiny bez twarzy ubrane w dziewiętnastowieczne stroje, a ściany zdobiły obrazy przedstawiające mężczyzn w cudacznych kapeluszach, kobiety w czepkach i konie o dziwnie chudych nogach. Ktoś zrobił jeszcze jeden krok. I znów przystanął. Powinna wyjść? Zaczekać z doktorem Barrym, bibliotekarzem, aż ten dziwny gość sobie pójdzie? W tym momencie tajemniczy człowiek się zaśmiał. Wcale nie diabolicznie, ale wesoło. A potem rzekł: - Dobra, zadzwonię później. Trzask zamykanego telefonu. To dlatego przystawał. Słuchał osoby, z którą rozmawiał. Mówię, że nie ma się czego bać, dziewczyno. Ludzie nie są groźni, kiedy się śmieją. Nie są groźni, gdy przyjaznym tonem rozmawiają przez telefon. Człowiek szedł powoli, bo tak chodzą ludzie, kiedy mówią. Chociaż co to za prostak rozmawiałby przez telefon w bibliotece? Geneva odwróciła się do ekranu czytnika, zastanawiając się: Uciekłeś, Charles? Mam nadzieję. Odzyskał jednak równowagę, lecz zamiast przyznać się do niegodziwego czynu, jak postąpiłby człowiek odważny, tchórzliwie rzucił się do dalszej ucieczki. No i masz obiektywną relację, pomyślała ze złością. Przez pewien czas uchodził pogoni. Ale jego pojmanie było tylko kwestią czasu. Pewien murzyński handlarz siedzący na werandzie ujrzał wyzwoleńca i zaczął go błagać w imię sprawiedliwości, by się zatrzymał. Twierdząc, że słyszał o zbrodni Singletona, oskarżył go o to, że okrywa hańbą wszystkich kolorowych w kraju. Obywatel ten, niejaki Walker Loakes, cisnął w Singletona cegłą, aby go przewrócić. Jednakże... Charles uchyla się przed ciężkim kamieniem i odwraca się do napastnika, krzycząc: - Jestem niewinny! Nie zrobiłem tego, o czym mówi policja! Wyobraźnia Genevy zainspirowana tekstem zaczęła na nowo pisać relację z pościgu. Ale Loakes nie zwraca uwagi na protesty wyzwoleńca, wybiega na ulicę i woła do policjantów, że uciekinier kieruje się w stronę nabrzeża. Z rozdartym sercem, widząc w myślach Violet i ich syna, Joshuę, były niewolnik biegnie dalej, rozpaczliwie pragnąc ocalić wolność. Gna, gna przed siebie... Za nim rozlega się tętent konnej policji. Przed nim ukazują się inni jeźdźcy prowadzeni przez policjanta w hełmie, groźnie wymachującego pistoletem. - Stój! Zatrzymaj się, Charlesie Singletonie! Jestem kapitan detektyw William Simms. Od dwóch dni cię szukam. Wyzwoleniec posłusznie staje. Silne ramiona bezwładnie opadają mu wzdłuż ciała, pierś unosi się ciężko, gdy z trudem wciąga wilgotne, cuchnące powietrze napływające znad rzeki Hudson. Niedaleko jest biuro portowe, a w tle widać szczyty masztów łodzi płynących rzeką, setki masztów, które drażnią go obietnicą wolności. Dysząc ciężko, Charles opiera się o dużą tablicę Swiftsure Express Company. Patrzy na zbliżającego się policjanta, słysząc głośny stukot końskich kopyt na bruku. - Charlesie Singletonie, jesteś aresztowany pod zarzutem kradzieży. Pójdziesz z nami dobrowolnie albo użyjemy siły. Tak czy inaczej, czekają się kajdany. Poddasz się, a nie stanie ci się krzywda. Będziesz się opierał, poleje się krew. Wybieraj. - Oskarżono mnie o zbrodnię, której nie popełniłem! - Powtarzam, poddaj się albo zginiesz. Nie masz innego wyjścia. - Nie, kapitanie. Mam! - krzyczy Charles i rzuca się do ucieczki w stronę nabrzeża. - Stój, bo będziemy strzelać! - woła detektyw Simms. Lecz wyzwoleniec skacze przez balustradę pomostu jak koń przesadzający czujkę wroga podczas szarży. Wydaje się, jak gdyby na chwilę zawisł nieruchomo w powietrzu, a potem z wysokości dziesięciu metrów leci, koziołkując, wprost w mętne wody Hudsonu, szepcząc coś do siebie - może modlitwę do Jezusa, może wyznanie miłości do żony i dziecka - ale jego prześladowcy nie mogą już nic usłyszeć. Czterdziestojednoletni Thompson Boyd znajdował się piętnaście kroków od czytnika mikrofiszek. Wolno zbliżał się do dziewczyny. Naciągnął wełnianą czapkę na twarz, poprawił otwory na oczy i otworzył bębenek rewolweru, upewniając się, czy się nie zaciął. Sprawdzał już wcześniej, ale przy takim zadaniu nigdy za dużo skrupulatności. Schował broń do kieszeni, a z rozcięcia w ciemnym płaszczu wysunął drewnianą pałkę. Stał w sali ekspozycji strojów obok półek z książkami oddzielających go od stolików z czytnikami mikrokart. Palcami w lateksowych rękawiczkach dotknął oczu, które tego ranka wyjątkowo mocno go szczypały. Zamrugał z bólu. Znów rozejrzał się wokół, upewniając się, czy sala jest pusta. Nie było tu żadnych strażników, podobnie jak na dole. Żadnych kamer, żadnego wpisywania się na listę. Doskonale. Miał jednak pewne kłopoty logistyczne. W wielkiej sali panowała grobowa cisza i Thompson nie mógł niepostrzeżenie podejść do dziewczyny. Domyślając się, że jest tu ktoś jeszcze, mogłaby się zdenerwować i spłoszyć. Dlatego gdy znalazł się w tym skrzydle biblioteki i zamknął za sobą drzwi, cicho zachichotał. Thompson Boyd przestał się śmiać wiele lat temu. Znał się jednak na swoim rzemiośle i rozumiał siłę żartu, wiedział także, jak ją wykorzystać w swojej pracy. Uznał, że śmiech wraz z jakąś uprzejmością na pożegnanie i odgłosem zamykanego telefonu powinny uspokoić dziewczynę. Fortel chyba się udał. Thompson szybko wyjrzał zza rzędu regałów i zobaczył dziewczynę pochyloną nad ekranem czytnika. Czytając, nerwowo zaciskała i rozluźniała dłonie. Ruszył naprzód. Zaraz jednak przystanął. Dziewczyna wstawała od stolika. Usłyszał, jak krzesło przesuwa się po linoleum. Gdzieś szła. Do wyjścia? Nie. Usłyszał szum wodotrysku i odgłos przełykania wody. Potem dziewczyna wyciągnęła z półki parę książek i położyła je na stoliku. Chwilę później wróciła do regałów po więcej książek. Wylądowały z hukiem na blacie. Wreszcie usłyszał skrzypnięcie krzesła, gdy dziewczyna siadała do czytania. Zaległa cisza. Thompson znów wyjrzał. Siedziała przy stole, czytając jedną z kilkunastu piętrzących się przed nią książek. Trzymając w lewej ręce torebkę z prezerwatywami, nożem i taśmą izolacyjną, a w prawej pałkę, znów ruszył w kierunku dziewczyny. Był za jej plecami i wstrzymując oddech, podchodził coraz bliżej, osiem metrów, pięć. Trzy metry. Nawet gdyby zerwała się do ucieczki, mógł ją zaatakować i unieszkodliwić - złamać nogę w kolanie albo ogłuszyć ciosem w głowę. Dwa i pół metra, półtora... Zatrzymał się i bezgłośnie położył zestaw gwałciciela na półce. Ujął pałkę w obie dłonie. Podszedł jeszcze bliżej, unosząc broń z lakierowanego drewna dębowego. Dziewczyna czytała w skupieniu, bez reszty pochłonięta lekturą, nieświadoma, że tuż za nią stoi napastnik. Thompson z całej siły machnął pałką, celując w czapkę. Trach... Uderzając ją w głowę z głuchym trzaskiem, drewno boleśnie zawibrowało mu w rękach. Ale coś tu nie grało. Odgłos i odczucie towarzyszące ciosowi były nie takie, jakich się spodziewał. Co jest? Thompson Boyd odskoczył, kiedy ciało zwaliło się na podłogę. I rozpadło na kawałki. Korpus manekina poleciał w jedną stronę. Głowa w drugą. Thompson przez chwilę wpatrywał się w kukłę. Potem spojrzał w bok i zobaczył dolną część manekina ubranego w suknię balową - element wystawy strojów kobiecych z okresu Rekonstrukcji. Nie... Jakimś cudem domyśliła się, że coś jej grozi. Aby go zmylić, wzięła z półki kilka książek, ukradkiem rozbierając manekina, którego górną część przebrała we własną bluzę i czapkę, a następnie postawiła na krześle. Ale gdzie była? Odpowiedź przyniósł mu tupot nóg. Thompson Boyd usłyszał, jak dziewczyna biegnie w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Wsunął pałkę pod płaszcz, wyciągnął broń i ruszył w pogoń. Rozdział 2 Geneva Settle biegła. Uciekała. Tak samo jak jej przodek, Charles Singleton. Z trudem łapała oddech. Tak jak Charles. Ale była pewna, że nie zachowuje się z taką godnością jak jej przodek uchodzący przed policją sto czterdzieści lat temu. Geneva szlochała, krzyczała na pomoc i w panice wpadła na ścianę, ocierając sobie dłoń. Tam, tam jest, chuda chłopaczyca... Łapać ją! Przerażała ją myśl o windzie, o zamknięciu w potrzasku. Wybrała więc schody przeciwpożarowe. Z rozpędu zderzyła się z drzwiami i przez moment zawirowały jej przed oczami żółte kręgi, mimo to biegła dalej. Zeskoczyła ze stopni na czwartym piętrze, szarpnęła za klamkę. Ale to było wyjście awaryjne i drzwi nie otwierały się od strony schodów. Musiała dobiec aż do drzwi na parterze. Pędziła dalej w dół, dysząc ciężko. Dlaczego? O co mu chodzi? - myślała. Cholerna chuda białaska, nie ma czasu dla takich jak my... Broń... to przez nią nabrała podejrzeń. Geneva Settle nie należała do żadnych gangsta, lecz każdy uczeń szkoły średniej imienia Langstona Hughesa w środku Harlemu musiał co najmniej kilka razy w życiu widzieć broń. Kiedy usłyszała charakterystyczne szczęknięcie - zupełnie inne niż odgłos zamykania klapki telefonu - pomyślała, że facet odstawia szopkę i mogą być kłopoty. Dlatego jak gdyby nigdy nic wstała i napiła się wody, gotowa rzucić się do ucieczki. Ale wyjrzała przez regały i dostrzegła kominiarkę. Zorientowała się, że ma szanse wyminąć go w drodze do drzwi tylko wtedy, gdy facet będzie cały czas wpatrzony w stolik z czytnikiem. Z hałasem położyła na blacie parę książek, potem rozebrała manekin, nałożyła mu swoją czapkę i bluzę i posadziła na krześle przed czytnikiem mikrofiszek. Zaczekała, aż człowiek podejdzie bliżej i dopiero wtedy przemknęła się obok niego. Dowalić, dowalić dziwce... Geneva pokonała następne półpiętro, ale nogi miała jak z waty. Nad sobą usłyszała tupot nóg. Jezu Chryste, gonił ją! Wyśliznął się za nią na schody i dzielił go od niej już tylko jeden podest. Potykając się i tuląc do siebie zadrapaną dłoń, pędziła po schodach, słysząc zbliżające się kroki. Tuż przed parterem zeskoczyła z czterech stopni na beton. Przy lądowaniu zawiodły ją nogi i zderzyła się z chropowatym murem. Krzywiąc się z bólu, dziewczyna szybko się podniosła, słyszała za sobą kroki i widziała cień napastnika na ścianach. Geneva spojrzała na drzwi przeciwpożarowe. Okrzyk zgrozy zamarł jej w gardle, kiedy zobaczyła łańcuch okręcony wokół kraty. Nie, nie, nie... Jasne, że łańcuch był niezgodny z przepisami. Mimo to pracownicy muzeum postanowili go wykorzystać do ochrony przed złodziejami. A może to ten człowiek okręcił kratę łańcuchem, przypuszczając, że właśnie tędy będzie próbowała uciekać. No i utknęła w betonowej pułapce. Ale czy drzwi faktycznie były zamknięte? Mogła to sprawdzić tylko w jeden sposób. Rusz się, dziewczyno! Geneva odepchnęła się od ściany i naparła na kratę. Drzwi otworzyły się na oścież. Och, dzięki... Nagle uszy wypełnił jej straszny hałas, przejmujący bólem do szpiku kości. Dziewczyna wrzasnęła. Strzelił jej w głowę? Zorientowała się jednak, że po prostu włączył się alarm, wyjąc przeraźliwie jak mali kuzyni Keesh. Gdy Geneva znalazła się w alejce, zatrzasnęła za sobą drzwi i zaczęła się rozglądać, szukając najlepszej drogi ucieczki, w lewo, w prawo... Łapać ją, dowalić, dowalić suce... Ruszyła w prawo i chwiejnym krokiem wyszła na Pięćdziesiątą Piątą, wślizgując się w tłum ludzi zmierzających do pracy, przyciągając kilka zaciekawionych i kilka nieufnych spojrzeń. Większość przechodniów nie zwróciła uwagi na przestraszoną dziewczynę. Nagle Geneva usłyszała za sobą głośniejsze wycie alarmu - napastnik otworzył drzwi. Chciał uciec czy dalej ją gonić? Geneva pobiegła w kierunku Keesh, która stała przy krawężniku, trzymając papierowy kubek z kawą z greckich delikatesów i usiłowała zapalić papierosa na wietrze. Jej szkolna koleżanka - o ciemnobrązowej skórze, ze starannym fioletowym makijażem i kaskadą sztucznych blond pasemek - była w tym samym wieku co Geneva, ale przerastała ją o głowę i miała nieporównanie bardziej kształtną figurę, zaokrągloną gdzie trzeba, spory biust, szerokie biodra i inne naddatki tu i ówdzie. Dziewczyna czekała na nią na ulicy, nie wykazując żadnego zainteresowania muzeum - podobnie jak wszystkimi budynkami, w których obowiązywał zakaz palenia. - Gen! - Koleżanka cisnęła papierowy kubek na ulicę i wybiegła jej naprzeciw. - Co jest? Pogięło cie? - Ten facet... - wykrztusiła Geneva, czując ogarniające ją mdłości. - Facet w bibliotece mnie napadł! - Kurde, nie! - Lakeesha rozejrzała się po ulicy. - Gdzie jest? - Nie wiem. Gonił mnie. - Spoko. Będzie dobrze. Spadajmy stąd. Chodź, lecimy! - Potężna dziewczyna, która odpuszczała sobie co drugą lekcję wuefu i paliła od dwóch lat, zaczęła biec najszybciej jak umiała, dysząc i wymachując ramionami. Zanim jednak dotarły do najbliższej przecznicy, Geneva zwolniła. Po chwili stanęła. - Zaczekaj. - Co robisz, Gen? Panika zniknęła. Ustąpiła miejsca innemu uczuciu. - No chodź - nalegała zdyszana Keesh. - Rusz tyłek. Ale Geneva Settle podjęła inną decyzję. Nie czuła już strachu, lecz gniew. Pomyślała: Nie ujdzie to draniowi na sucho. Odwróciła się i spojrzała na ulicę. Wreszcie dostrzegła to, czego szukała - niedaleko wylotu alejki, z której przed chwilą uciekła. Ruszyła w tym kierunku.
Przecznicę za muzeum afroamerykańskim Thompson Boyd przestał biec i wmieszał się w poranny tłum zmierzający do pracy. Był człowiekiem średnim. Pod każdym względem. Miał włosy w odcieniu średniego brązu, średnią masę ciała, średni wzrost, był średnio przystojny i średnio silny. (W więzieniu nazywano go „Panem Przeciętniakiem”). Ludzie zwykle patrzyli na niego, jakby był przezroczysty. Ale człowiek biegnący przez środkowy Manhattan budzi zainteresowanie, jeśli nie goni autobusu czy taksówki albo nie spieszy się na pociąg. Dlatego Thompson zwolnił kroku i zaczął iść. Po chwili wtopił się w tłum i nikt nie zwracał na niego uwagi. Gdy na skrzyżowaniu Trzydziestej Trzeciej i Szóstej Alei paliło się czerwone światło, Thompson zastanawiał się, co robić. Wreszcie podjął decyzję. Zdjął płaszcz i przewiesił go przez ramię, uważając jednak, by mieć broń w zasięgu ręki. Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę muzeum. Thompson Boyd był dobrym rzemieślnikiem, który wszystko robił ściśle według zasad, dlatego mogłoby się wydawać, że powrót na miejsce ataku nie jest zbyt mądrym pomysłem, liczył się bowiem z tym, że zaraz zjawi się tam policja. Ale z doświadczenia wiedział, że kiedy wszędzie węszą gliny, ludzka czujność zostaje uśpiona. Często można podejść o wiele bliżej niż w innej sytuacji. Średni człowiek swobodnym krokiem zmierzał przez tłum w kierunku muzeum, wyglądając jak zwykły przechodzień, Pan Przeciętniak idący do pracy. Ni mniej, ni więcej tylko cud. Gdzieś w mózgu lub w ciele pojawia się bodziec, psychiczny albo fizyczny - chcę podnieść szklankę, muszę puścić rondel, który parzy mi palce. Bodziec tworzy impuls nerwowy płynący przez neurony w głąb całego ciała. Impuls nie jest, jak uważa większość ludzi, prądem elektrycznym; to fala, która zostaje wytworzona, gdy powierzchnia neuronu na chwilę zmienia ładunek z dodatniego na ujemny. Siła impulsu nigdy się nie zmienia - albo istnieje, albo nie - a jego szybkość jest zawrotna, czterysta kilometrów na godzinę. Impuls dociera do miejsca przeznaczenia - mięśni, gruczołów i organów, które na niego reagują, dzięki czemu nasze serce bije, płuca pompują powietrze, nasze ciała tańczą, ręce sadzą kwiaty, piszą miłosne listy i pilotują samoloty. Cud. Chyba że coś się stanie. Chyba że, powiedzmy, szef jednostki zabezpieczania miejsc zbrodni podczas oględzin budowy metra, gdzie popełniono morderstwo, zostaje uderzony w kark belką, która gruchocze czwarty kręg szyjny - cztery kości od podstawy czaszki. To właśnie przed kilku laty przytrafiło się Lincolnowi Rhyme’owi. Kiedy zdarzy się coś takiego, niczego nie można przewidzieć. Nawet jeśli w wyniku urazu rdzeń kręgowy nie zostanie przerwany, uszkodzony obszar wypełnia się krwią i zwiększa się ucisk, który miażdży neurony lub głodzi je na śmierć. Zniszczenie sieją także same komórki nerwowe, gdy umierając, z niewiadomych przyczyn wydzielają trujący aminokwas, który zabija jeszcze więcej neuronów. W końcu, jeżeli pacjent przeżyje, przestrzeń wokół nerwów wypełnia tkanka bliznowata, podobnie jak świeża ziemia wypełnia grób - metafora jest trafna, ponieważ w przeciwieństwie do innych neuronów komórki w mózgu i rdzeniu kręgowym nie ulegają regeneracji. Kiedy umierają, na zawsze pozostają nieczułe. Po takim „katastrofalnym zdarzeniu”, jak delikatnie nazywają to lekarze, niektórzy pacjenci - ci, co mieli szczęście - przekonują się, że neurony kierujące najważniejszymi narządami nadal funkcjonują, dzięki czemu ludzie po takich wypadkach mogą żyć dalej. Może to jednak nie szczęście, ale pech. Niektórzy by woleli, aby ich serce przestało bić i uchroniło ich przed infekcjami, odleżynami, przykurczami i spazmami. Aby ich uchroniło przed atakami dysrefleksji autonomicznej, które mogą doprowadzić do udaru. Aby ich uchroniło przed urojonym wędrującym bólem, który wydaje się rzeczywisty, ale jego ostrza nie można stępić ani aspiryną, ani morfiną. Nie wspominając o całkowicie odmienionym życiu: o fizjoterapeutach, asystentach, respiratorze, cewnikach, pieluchach dla dorosłych, zależności... i rzecz jasna depresji. Niektórzy w takiej sytuacji kapitulują i czekają na śmierć. W odwodzie zawsze pozostaje samobójstwo, choć nie jest to łatwe zadanie. (Jak można się zabić, kiedy człowiek porusza tylko głową?). Inni jednak stają do walki. - Masz dość? - spytał Rhyme’a szczupły mężczyzna ubrany w białą koszulę i kwiecisty krawat w kolorze czerwonego wina. - Nie - odrzekł jego szef zdyszanym od wysiłku głosem. - Chcę jechać dalej. - Rhyme był przypięty do skomplikowanego roweru treningowego ustawionego w jednym z pustych pokoi na drugim piętrze domu przy Central Park West. - Moim zdaniem już wystarczy - oświadczył jego asystent Thom. - Minęła ponad godzina. Masz bardzo wysokie tętno. - To jak wjazd na Matterhorn - sapnął Rhyme. - Jestem Lance Armstrong. - Matterhorn n... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |