Danielle Steel - Przeprawy

Danielle Steel - Przeprawy, Danielle Steel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Danielle
Przeprawy
Przełożyła z angielskiego
Ewa Pensyk
Wydawnictwo "Książnica"
Katowice 1994
ISBN 83-85348-43-3
przepisała Marianna Żydek
"Silnych ludzi nie można pokonać..."
Rozdział pierwszy
Dom pod numerem 2129 przy Wyoming Avenue stał w całym swoim masywnym
splendorze; jego szarą kamienną fasadę zdobiły ornamenty zwieńczone wielkim
złotym godłem i francuska flaga, powiewająca łagodnie na wietrze, który
zerwał się tego popołudnia w Waszyngtonie - może po raz ostatni przed
nadchodzącym latem. Był już czerwiec roku 1939; te pięć ostatnich lat
Armandowi de Villiers, ambasadorowi Francji, upłynęło zdecydowanie za
szybko.
Siedząc w swoim gabinecie, którego okna wychodziły na elegancki ogród, z
roztargnieniem patrzył przez chwilę na fontannę, potem przeniósł wzrok na
górę papierzysk ułożoną na biurku. Cóż z tego, że powietrze przepełniał
intensywny aromat bzu - miał wiele do zrobienia, aż za wiele... Wiedział
już, że będzie siedzieć w biurze do późnej nocy, jak zresztą co wieczór
przez ostatnie dwa tygodnie w związku z przygotowaniami do powrotu do
Francji. Od dawna był świadom, że zbliża się odwołanie, a jednak kiedy
nadeszło w kwietniu, poczuł w sercu lekkie ukłucie żalu. Jeszcze teraz
miewał w związku z powrotem do domu mieszane uczucia. To samo działo się z
nim wówczas, kiedy opuszczał Wiedeń, Londyn, San Francisco i inne
poprzednie placówki. Więzy z tym miastem i krajem były jednak znacznie
silniejsze. Armand miał skłonność do zapuszczania korzeni, zawierania
przyjaźni, zakochiwania się w miejscach, do których go delegowano. Taka
postawa utrudniała mu przenosiny, a przecież tym razem nie były to tylko
przenosiny - to był powrót do ojczyzny.
Ojczyzna... Po raz ostatni był we Francji bardzo dawno temu, a teraz go
tam po prostu pilnie potrzebowano. Całą Europę ogarnęło napięcie, wszystko
ulegało nieustannym zmianom i Armand często miewał wrażenie, że żyje od
jednego codziennego raportu z Paryża do drugiego. Raporty te dawały mu
niejakie pojęcie o tym, co się dzieje w Starym Świecie. Mogło się zdawać,
że Waszyngton dzielą całe lata świetlne od problemów zagrożonej Europy, od
lęków utajonych w samym sercu Francji. Tu, w tym nietykalnym kraju, ludzie
nie mieli się czego obawiać, ale w Europie, i to szczególnie dziś, nikt nie
mógł czuć się pewnie.
Zaledwie przed rokiem wszyscy we Francji żywili przekonanie, że wojna
jest nieunikniona, lecz teraz, przynajmniej sądząc po tym, co słyszał
Armand, wielu pożegnało się z lękami. Przed prawdą nie można jednak uciekać
w nieskończoność - właśnie coś takiego powiedział do Liane. Kiedy cztery
miesiące wcześniej w Hiszpanii dobiegła kresu wojna domowa, stało się
jasne, że Niemcy są coraz bliżej, a dzięki lotnisku w pobliżu Irun znaleźli
się o kilka zaledwie mil od Francji. Armand wiedział, co to znaczy,
pojmując zarazem, iż wielu ludzi nie dostrzega sensu wydarzeń. W ciągu
sześciu ostatnich miesięcy Paryż był bardziej beztroski niż przedtem, a
przynajmniej tak się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Sam to dostrzegł,
kiedy przyjechał do Francji na Wielkanoc, aby wziąć udział w tajnym
spotkaniu Bureau Central, na którym powiedziano mu, że jego misja w
Waszyngtonie dobiega końca.
Był zapraszany na niezliczone przyjęcia, pełne światła i blichtru -
przyjęcia, które jaskrawo kontrastowały z nastrojami panującymi jeszcze rok
wcześniej. Wtedy, przed traktatem monachijskim, panowało nieznośne
napięcie, które potem nagle zniknęło, ustępując miejsca czemuś na kształt
gorączkowego ożywienia w najdoskonalszej ze swoich form. Odbywały się zatem
nie kończące się przyjęcia, bale, spektakle operowe, przedstawienia i
uroczystości, jak gdyby Francuzi, szukając zapomnienia w śmiechu i tańcu,
chcieli zagłuszyć myśl, że może do nich dotrzeć wojna. Armand, poirytowany
frywolną wesołością zauważoną w okresie Wielkanocy u swoich przyjaciół,
rozumiał jednak, że jest to sposób, w jaki bronią się przed lękami. Po
powrocie rozmawiał na ten temat z Liane.
- Są chyba potwornie przerażeni - powiedział. - Nie chcą przestać się
śmiać ze strachu, że jeśli to uczynią, zaczną natychmiast płakać, uciekać i
ukrywać się.
Tyle że ich śmiech nie powstrzyma wojny, nie powstrzyma nieuchronnego
marszu Hitlera przez Europę. Armand obawiał się czasem, że tego człowieka
nic nie potrafi powstrzymać. Postrzegał Hitlera jako przerażającego demona
i jakkolwiek niektóre osobistości na wysokich stanowiskach zgadzały się z
jego opinią, były również inne, przekonane, że długie lata służby ojczyźnie
Armand przypłacił nadmierną nerwowością i staje się po prostu wystraszonym
starszym panem.
- Czy do tego doprowadziło cię życie w Stanach, staruszku? - zapytał go
kpiąco jeden z najbliższych paryskich przyjaciół. Pochodził z Bordeaux,
gdzie dorastali razem z Armandem, i był teraz dyrektorem trzech
największych banków we Francji. - Nie bądź niemądry, Armandzie. Hitler
nigdy nas nie tknie.
- Anglicy są odmiennego zdania, Bernardzie.
- To też wystraszone stare baby, a poza tym uwielbiają te swoje gierki
wojenne. Myśl o rozpętaniu waśni z Hitlerem szalenie ich podnieca. Nie mają
nic innego do roboty.
- Co za bzdury wygadujesz! - Armand z trudem opanował gniew, lecz nie
tylko Bernard wypowiadał się wzgardliwie o Anglikach. Tak czy inaczej, po
dwutygodniowym pobycie Armand opuszczał Paryż ogarnięty niemal
wściekłością. Spodziewał się wprawdzie, że Amerykanie będą ślepi na
zagrożenie, w którego obliczu stoi Europa, żywił jednak nadzieję, iż w
swoim kraju usłyszy coś innego. Miał własne poglądy na temat powagi
sytuacji, zagrożenia, niebezpieczeństwa, które niesie ze sobą Hitler, a
także tego, jak niespodziewanie i jak szybko może spaść nieszczęście. "A
może - myślał, wracając do domu - może Bernard i inni mają słuszność?" Może
był zbyt wystraszony, zbyt zaniepokojony losem swojego kraju? Może więc na
swój sposób powrót do domu okaże się korzystny, bo pozwoli mu lepiej wyczuć
puls Francji?
Liane wieść o wyjeździe przyjęła dobrze, przyzwyczaiła się już bowiem do
pakowania i przeprowadzek, lecz opowieści Armanda o nastrojach panujących w
Paryżu przyjmowała z głęboką troską. Była mądrą, inteligentną kobietą i w
ciągu przeżytych wspólnie lat wiele nauczyła się od Armanda na temat
mechanizmów polityki międzynarodowej. Te kwestie ciekawiły ją od samego
początku ich małżeństwa. Była wtedy tak młoda i tak spragniona wiedzy o
karierze Armanda, o krajach, w których pełnił misje, o politycznych
implikacjach wielu jego poczynań! Uśmiechał się w duchu, wspominając tych
dziesięć minionych lat. Liane przypominała gąbkę chłonącą każdą kroplę
informacji, połykającą każdy okruszek wiedzy.
Teraz miała własne poglądy i często nie zgadzała się z mężem lub też
bywała bardziej od niego radykalna, jeśli już ich myślenie przebiegało tymi
samymi torami. Najbardziej zawziętą z bitew stoczyli zaledwie przed kilkoma
tygodniami, pod koniec maja, na temat S/S "St. Louis" - statku wiozącego z
błogosławieństwem Josepha Goebbelsa dziewięciuset trzydziestu siedmiu Żydów
z Hamburga do Hawany, gdzie uciekinierom nie zezwolono zejść na ląd.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że po prostu sczezną na
pokładzie statku, który w nieskończoność będzie stać na redzie.
Wiele osób podjęło gorączkowe wysiłki, żeby znaleźć przytułek dla
uciekinierów, groził im bowiem powrót do Hamburga, a tam - nieznany los.
Liane osobiście rozmawiała z prezydentem. Na darmo. Amerykanie odmówili
przyjęcia uciekinierów i Armand dobrze pamiętał, jak Liane wybuchnęła
płaczem, kiedy uświadomiła sobie, że wysiłki jej i wielu innych osób są
bezskuteczne.
Ze statku tymczasem nadchodziły groźne wieści: ponoć uciekinierzy woleli
raczej popełnić zbiorowe samobójstwo, aniżeli wracać do kraju, z którego
przybyli. Wreszcie Francja, Anglia, Holandia i Belgia miłosiernie zgodziły
się przyjąć wygnańców, nie oznaczało to wszakże końca bitwy pomiędzy
Armandem a Liane. Po raz pierwszy w życiu Liane była rozczarowana własną
ojczyzną; jej furia nie znała granic i jakkolwiek Armand podzielał uczucia
żony, utrzymywał z uporem, że istnieją ważne powody, dla których Roosevelt
odmówił przyjęcia Żydów. To, że Armand był gotów zaakceptować decyzję
prezydenta, jeszcze bardziej potęgowało gniew Liane. Czuła się zdradzona
przez rodaków. Ameryka była krainą obfitości, ojczyzną ludzi dzielnych,
krajem wolnych - jakże mógł Armand usprawiedliwiać fakt, że nie przyjęła
wygnańców? Nie była to kwestia osądu, jak usiłował wyjaśnić jej Armand,
lecz akceptacji zasady, że są takie chwile, kiedy rząd musi podejmować
bezwzględne decyzje. Liczyło się zaś to, że uciekinierzy byli bezpieczni.
Liane potrzebowała wielu dni, aby się uspokoić, jednakże już po tym
wszystkim, na jakimś damskim przyjęciu, wdała się z pierwszą damą Stanów
Zjednoczonych w długą i niemal wrogą dyskusję. Pani Roosevelt rozumiała
gniew Liane, ją bowiem też wprawiał w rozpacz los pasażerów "St. Louis",
ale była bezradna, ponieważ nic nie mogła uczynić, by nakłonić męża do
zmiany decyzji. Stany Zjednoczone musiały przestrzegać limitów
imigracyjnych, a dziewięciuset trzydziestu siedmiu niemieckich Żydów
przekraczało limit przewidziany na cały ten rok. Pani Roosevelt
przypomniała rozmówczyni, że wszystko dla uciekinierów skończyło się
dobrze, niemniej było to wydarzenie, które uświadomiło Liane grozę
położenia ludzi w Europie: nagle w pełni pojęła, co dzieje się z dala od
spokojnego życia wypełnionego waszyngtońskimi przyjęciami dyplomatycznymi,
toteż tym chętniej wyjeżdżała do Francji.
- Nie jest ci przykro, że znów będziesz musiała opuścić kraj, kochanie? -
Incydent z "St. Louis" dawno już poszedł w niepamięć i teraz Armand z
czułością przyglądał się żonie ponad stołem.
Pokręciła głową. - Chcę wiedzieć, co się dzieje w Europie, Armandzie.
Zdaje mi się, że taka jestem tutaj oddalona od wszystkiego... - Uśmiechnęła
się, czując doń miłość większą niż kiedykolwiek dotąd. Spędzili ze sobą
dziesięć niezwykle szczęśliwych lat.
- Naprawdę sądzisz, że niebawem wybuchnie wojna?
- Tak, ale nie w twoim kraju, kochanie.
Zawsze jej przypominał, że jest Amerykanką, zawsze dbał, aby nie przejęła
bez reszty jego poglądów. Miała w końcu własną osobowość, a zatem i prawo
do własnych zapatrywań oraz poczucia przynależności narodowej, które
zresztą nigdy nie weszły w konflikt z jego uczuciami. Od czasu do czasu
wybuchał wprawdzie gwałtowny spór, eksplozja niezgody, skoro jednak zdawało
się to pomagać w utrzymaniu w zdrowiu ich związku, nie miał nic przeciwko
temu. Szanował jej poglądy tak samo jak swoje, podziwiając przy tym
gorliwość, z jaką stawała w obronie wszystkiego, co uznawała za ważne.
Była silną kobietą o umysłowości godnej najwyższego podziwu. Obdarzał ją
szacunkiem, odkąd się poznali w San Francisco - Liane miała wówczas
zaledwie piętnaście lat i była zaiste czarodziejską dziewczyną, o niemal
nieziemskiej, eterycznej i złocistej urodzie, a przy tym, po tylu latach
samotnego życia u boku ojca, Harrisona Crocketta, nad wiek wykształconą i
mądrą. Armand wciąż pamiętał ich pierwsze spotkanie, kiedy w białej letniej
sukience i wielkim słomkowym kapeluszu, nic nie mówiąc, przysłuchując się
tylko dorosłym, płynęła przez ogrody konsulatu w San Francisco. Potem z
nieśmiałym uśmiechem zwróciła się do niego i w nienagannej francuszczyźnie
powiedziała coś na temat róż. Była przedmiotem bezkresnej dumy swojego
ojca.
Armand uśmiechnął się na odległe wspomnienie tego człowieka. Harrison
Crockett, magnat żeglugowy, był kimś naprawdę niezwykłym: surowy, a
jednocześnie łagodny, pełen arystokratycznego dostojeństwa, z zagadkową
obsesją za wszelką cenę bronił swojej prywatności i zawsze robił wszystko,
żeby ustrzec jedyną córkę przed światem. Niewątpliwie potrafił zrobić ze
swojego życia właściwy użytek.
Poznali się wkrótce po przybyciu Armanda do San Francisco, na koszmarnej
kolacji, którą wydał poprzedni konsul przed wyjazdem do Bejrutu. Armand
wiedział wprawdzie, iż Crockett został zaproszony, ale - jak zresztą
wszyscy inni goście - wcale nie oczekiwał, że się pojawi. Harrison Crockett
na ogół skrywał się za murami swojej eleganckiej ceglanej fortecy na
Broadwayu, z której okien roztaczał się widok na zatokę. Jego brat George
zdradzał dużo większe skłonności towarzyskie i był jednym z najchętniej
przyjmowanych kawalerów w San Francisco, nie tyle zresztą z powodu swojego
uroku, co z racji pokrewieństwa z tak wielką fortuną.
A jednak ku ogólnemu zdumieniu Harrison przybył na tamtą kolację. Mówił
niewiele i wyszedł wcześnie, przedtem jednak oczarował Odile, żonę Armanda.
W efekcie uparła się, aby zaprosić go wraz z córką na herbatę. Harrison
niemal bez przerwy opowiadał Odile o dziewczynie i zdawało się, że
szczególny zachwyt budzi w nim jej francuszczyzna. Na koniec z dumnym
uśmiechem oświadczył, że jego córka jest istotą zupełnie wyjątkową. Kiedy
Odile przekazywała ten komentarz Armandowi, oboje się uśmiechnęli:
- A więc ma przynajmniej jedną słabostkę, bo poza tym wygląda na
dokładnie tak bezwzględnego, za jakiego uchodzi.
Odile jednak odniosła odmienne wrażenie.
- Chyba się mylisz, Armandzie. Moim zdaniem jest bardzo samotny i ma
absolutnego bzika na punkcie córki.
Odile właściwie nie minęła się z prawdą. Nieco później usłyszeli opowieść
o tym, jak Crockett stracił żonę, piękną dziewiętnastoletnią dziewczynę,
którą wręcz czcił. Zawsze bez reszty go pochłaniało imperium żeglugowe,
lecz kiedy w końcu poświęcił nieco uwagi sprawie małżeństwa, dokonał
właściwego wyboru.
Arabella Dillingham Crockett była równie błyskotliwa co piękna. Wydała
wraz z mężem kilka najbardziej pamiętnych balów w dziejach miasta. Przez
pałac, który dla niej zbudował, płynęła na kształt bajkowej księżniczki;
nosiła rubiny, które sprowadził dla niej ze Wschodu, brylanty niemal
rozmiaru jajek, na złotych puklach zaś tiary wykonane specjalnie dla niej u
Cartiera. Ich pierwsze dziecko zapowiadano z takim samym podnieceniem jak
wtóre nadejście Chrystusa, mimo jednak akuszerki sprowadzonej z Anglii i
dwóch położnych ze Wschodu, Arabella umarła w połogu, pozostawiając
owdowiałego męża z niemowlęciem - bliźniaczo do niej podobną dziewczynką,
którą Harrison natychmiast zaczął darzyć taką samą czcią jak zmarłą żonę.
Przez pierwszych dziesięć lat po śmierci Arabelli Harrison nie opuszczał
domu, bywając tylko w biurze. Crockett Shipping była jedną z największych
linii żeglugowych w Stanach, jej statki zawijały z towarami do niemal
wszystkich portów Dalekiego Wschodu. Crockett miał również dwa przepiękne
liniowce, które woziły pasażerów na Hawaje i do Japonii, jego mniejsze
statki pasażerskie kursowały zaś regularnie wzdłuż wybrzeży Ameryki
Południowej i zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, przynosząc
niewyobrażalne zyski.
Zainteresowania Harrisona Crocketta ograniczały się do jego statków i
córki. Często widywał się z bratem, skoro razem kierowali imperium, ale
przez dziesięć lat prawie nie spotykał się ze starymi przyjaciółmi. Po tych
dziesięciu latach zabrał Liane do Europy na wakacje, pokazał jej wszystkie
cuda Paryża, Berlina, Rzymu i Wenecji, a kiedy wrócili pod koniec lata,
znów znalazł w swoim życiu miejsce dla przyjaciół. Minęła wprawdzie
bezpowrotnie epoka wspaniałych przyjęć w pałacu na Broadwayu, ale Crockett
zaczął sobie uświadamiać, jak samotne jest jego dziecko i jak bardzo
potrzebuje towarzystwa. Powoli zaczął więc uchylać swoich drzwi.
Działania, które podjął w związku z tą zmianą sposobu życia,
koncentrowały się jednak niemal wyłącznie na córce - dla niej były więc
spektakle lalkowe, wizyty w teatrach, wypady nad jezioro Tahoe, gdzie kupił
piękny letni dom... Crockett żył tylko po to, żeby sprawiać przyjemność
Liane Alexandrze Arabelli, chronić ją i hołubić.
Imiona odziedziczyła po zmarłych babkach i matce - trzech pięknościach,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.