Dama - Deveraux Jude

Dama - Deveraux Jude, Deveraux Jude
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jude Deveraux

 

 

Dama

Prolog

 

Starsza, gruba kobieta w przyklapniętym kapeluszu, spod którego wychodziły strąki siwych włosów, zdumiewająco sprawnie wdrapała się na siedzenie dużego wozu. Leżały na nim świeże warzywa, przykryte wilgotnymi szmatami.

- Sadie.

Kobieta odwróciła się i spojrzała na wielebnego Thomasa, wysokiego, przystojnego mężczyznę z zatroskaniem marszczącego brwi.

- Będziesz ostrożna? Nie zrobisz żadnego głupstwa? Nie będziesz zwracała na siebie uwagi?

- Obiecuję - przyrzekła Sadie łagodnym, młodzieńczym głosem. - Wrócę najprędzej, jak się da. - Ściągnęła lejce i wóz, turkocąc, ruszył powoli.

Droga, prowadząca z miasteczka Chandler w Colorado do kopalni, była długa i wyboista. Sadie musiała czekać, aż przejedzie pociąg na jednej z bocznych linii kolejowych. Każde z siedemnastu osiedli kopalnianych w pobliżu Chandler miało swą własną bocznicę. Przed rozjazdem, skąd prowadziła droga do kopalni Tentona, Sadie spotkała podobny wóz, na którym również siedziała stara kobieta. Zatrzymała swe cztery konie i rozejrzała się wokół.

- Jakieś problemy? - cicho spytała Sadie.

- Nie, ale związkowcy są coraz bardziej zdeterminowani. A u ciebie?

Sadie skinęła głową.

- W zeszłym tygodniu był zawał w tunelu numer sześć. Ludziom szkoda czasu na umacnianie wykopów. Masz miętówki?

- Wszystkie rozdałam - odpowiedziała kobieta, nachylając się bliżej. - Uważaj, Sadie. Najgorzej jest w Małej Pameli. Przeraża mnie Rafe Taggert.

- Wiele osób się go boi. Jedzie następny wóz. - Ściszyła głos ruszając. - Do zobaczenia za tydzień, Aggie.

Sadie minęła nadjeżdżający wóz i pomachała jadącym na nim ludziom. Za chwilę skręcała już w długą drogę prowadzącą do osiedla kopalni Mała Pamela. Droga była stroma i posterunek straży Sadie zauważyła dopiero w ostatniej chwili. Próbowała się opanować, ale serce jej waliło.

- Dzień dobry, Sadie. Masz rzepę?

- Piękną, dużą. - Uśmiechnęła się, ukazując sczerniałe zęby.

- Zostaw dla mnie worek, co? - powiedział strażnik, otwierając bramę. Nie wspomniał o zapłacie. Wpuszczenie obcej osoby na teren osiedla było wystarczającym wynagrodzeniem.

Strażnicy zostali postawieni po to, aby nie wpuszczać do osiedla organizatorów ruchu związkowego. Każdego podejrzanego o podżeganie górników strażnicy mogli najpierw zastrzelić, a dopiero potem zadawać pytania. Każdego, kogo zastrzelili, mogli potem oskarżyć o działalność związkową, a sąd, zarówno lokalny, jak i stanowy, uniewinniłby ich. Właściciele kopalń mieli prawo do ochrony swojej własności.

Sadie musiała się sporo napracować, żeby manewrować dużym wozem po wąskich, zasypanych węglem uliczkach. Po obu stronach ulicy znajdowały się pudełka, zwane przez właścicieli kopalń domami. W każdym mieściły się przeważnie cztery maleńkie pokoiki, a komórka na węgiel i ubikacje stały w podwórku. Wodę przynoszono w wiadrach ze wspólnej, zanieczyszczonej węglem studni.

Sadie przejechała obok sklepu należącego do spółki i chłodno powitała właściciela. Byli naturalnymi wrogami. Górnikom płacono nielegalnie kuponami, za które rodziny mogły robić zakupy tylko w sklepach spółki. Ludzie mówili, że właściciele kopalń więcej zarabiają na sklepach niż na węglu.

Po prawej stronie, między linią kolejową a stromym zboczem, Sadie minęła rząd podwójnych domków, pomalowanych na obrzydliwy, żółty kolor. Nie było ogródków, a domki dzieliło od ubikacji zaledwie kilka metrów. Sadie znała doskonale mieszaninę dymu z pociągów z innymi woniami. Tu mieszkali nowi górnicy.

Zatrzymała konie przed jednym z większych domów.

- Sadie! Myślałam, że już nie przyjedziesz - powiedziała ładna, młoda kobieta wychodząc z domu i wycierając ręce w ściereczkę.

- Znasz mnie - odpowiedziała Sadie, z trudem schodząc z siedzenia. - Długo dziś spałam, a pokojówka zapomniała mnie obudzić. Jak się miewasz, Jean?

Jean Teggert uśmiechnęła się do staruszki. Sadie była jedną z niewielu osób, które wpuszczano do osady. Co tydzień Jean umierała ze strachu, że policja kopalni przeszuka wóz Sadie.

- Co przywiozłaś? - spytała Jean szeptem.

- Lekarstwo na kaszel, smarowidło, trochę morfiny dla pani Carson, dwanaście par butów. Niewiele można ukryć w główkach kapusty. I firanki dla narzeczonej Ezry.

- Firanki! - zdumiała się Jean i aż się roześmiała. - Pewnie masz rację. Bardziej się ucieszy z koronek niż z czegoś innego. No chodź, zabierajmy się do roboty.

Rozdawanie warzyw zajęło im trzy godziny. Ludzie płacili kuponami, które później Sadie w tajemnicy im oddawała. Właściciele kopalni, policja osiedlowa ani nawet sami górnicy nie mieli pojęcia, że warzywa Sadie i inne sekretne dobra są za darmo. Górnicy byli bardzo dumni i nie przyjęliby jałmużny, ale kobiety gotowe były wziąć wszystko dla swych dzieci i zmęczonych mężów.

Było już późno, gdy Sadie i Jean wróciły pustym wozem do domu Jean.

- Jak tam Rafe? - spytała Sadie.

- Bardzo ciężko pracuje, tak samo jak mój ojciec. A wujek Rafe lubi robić zamieszanie, więc lepiej już jedź. Nie możemy ryzykować, że będziesz miała kłopoty - powiedziała Jean ujmując rękę Sadie. - Masz takie młode ręce.

- Kłopoty? - spytała zmieszana Sadie.

Jean roześmiała się.

- Więc do przyszłego tygodnia. I nie obawiaj się mnie, Sadie. Już od dawna wiem.

Sadie zaniemówiła. Wdrapała się na wóz i cmoknęła na konie.

Godzinę później zatrzymała się przed probostwem w Chandler. Pod osłoną zmroku przebiegła do budynku, weszła przez nie zamknięte drzwi i wpadła do łazienki, gdzie na wieszaku czekały czyste ubrania.

Szybko zdjęła z głowy perukę, zmyła z twarzy charakteryzację, zeskrobała nałożony na zęby brud. Zsunęła z siebie grube, wywatowane ubranie, w którym była taka tęga, i wciągnęła koronkowe pantalony i haleczkę. Zasznurowała z przodu biały, lniany gorset, na który włożyła seledynową, jedwabną bluzkę i żakiet z niebieskiej serży, wykończony zielonym aksamitem. Wciągnęła spódnicę, tworzącą komplet z żakietem. Kiedy zapinała ciemnoniebieski, skórzany pasek, rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę.

Wielebny Thomas stanął w drzwiach i przez moment przypatrywał się stojącej przed nią kobiecie. Panna Houston Chandler była wysoka, szczupła i piękna; miała brązowe, połyskujące rudawo włosy i błękitnozielone oczy, prosty, arystokratyczny nosek i małe, pięknie wykrojone usta.

- A więc Sadie znów znikła na tydzień. - Duchowny uśmiechnął się. - Musisz już iść, Houston. Twój ojciec...

- Ojczym - poprawiła.

- Dobrze, będzie równie zły, jakkolwiek go nazwiesz.

- Czy Anna i Tia wróciły już ze swymi wozami?

- Dawno. Zbieraj się stąd.

- Tak jest. - Uśmiechnęła się. - Do następnej środy! - zawołała przez ramię, wychodząc z plebanii i kierując się szybko w stronę domu.

1

 

Maj, 1892

Houston Chandler przeszła dwie przecznice do swego domu najspokojniej, jak potrafiła, i zatrzymała się przed dwupiętrowym, wiktoriańskim domem z czerwonej cegły, który nazywano w mieście rezydencją Chandlerów. Przygładziła włosy, zrobiła grzeczną minę i weszła po schodach.

Gdy wstawiała parasolkę do porcelanowego stojaka, usłyszała podniesiony głos swego ojczyma.

- Nie będę tolerował takiego języka w moim domu! Uważasz, jak widzę, że skoro nazywasz siebie doktorem, masz prawo do nieprzyzwoitego zachowania! Nie w moim domu! - krzyczał Duncan Gates.

Blair Chandler, tak podobna do siostry bliźniaczki, jak to tylko możliwe, patrzyła na solidnie zbudowanego mężczyznę - był kilka centymetrów niższy od niej.

- Od kiedy jest to twój dom? Mój ojciec...

Houston weszła do salonu i stanęła między siostrą a ojczymem.

- Czy nie czas na obiad? Może już pójdziemy? - Stojąc tyłem do Duncana, patrzyła na siostrę błagalnie.

Blair odwróciła się od nich obojga, wyraźnie rozgniewana. Duncan ujął Houston pod ramię i poprowadził ją do jadalni.

- Mam przynajmniej jedną przyzwoitą córkę.

Skrzywiła się, słysząc często powtarzane zdanie. Nie znosiła, gdy porównywano ją z Blair, zwłaszcza gdy ją chwalono.

Zasiedli przy dużym, mahoniowym stole, z nakryciami z porcelany, kryształowymi kieliszkami i złotymi sztućcami - Duncan u szczytu stołu, Opal Gates po drugiej stronie, a bliźniaczki naprzeciw siebie.

- Można by oczekiwać, że chcesz zrobić przyjemność matce - powiedział Duncan, patrząc na Blair. Postawiono przed nim półmisek z olbrzymią pieczenia. Wziął sztućce do krojenia. - Pewnie jesteś zbyt samolubna, żeby przejmować się jeszcze kimś? Twoja matka już nic dla ciebie nie znaczy?

Blair, z zaciśniętymi zębami, popatrzyła na matkę.

Opal była wyblakłą kopią swoich córek. Jeśli posiadała kiedyś jakąś energię, dawno się wyczerpała albo drzemała głęboko ukryta.

- Mamo - odezwała się Blair - czy chcesz, żebym wróciła do Chandler, wyszła za jakiegoś tłustego bankiera, miała dwanaścioro dzieci i rzuciła medycynę?

Opal spojrzała z miłością na córkę. Nabrała małą porcję oberżyny.

- Chcę, żebyś była szczęśliwa, kochanie, i uważam to za bardzo szlachetne, że chcesz ratować ludziom życie.

Blair spojrzała na ojca triumfalnie.

- Houston zrezygnowała ze swego życia, żeby ci dogodzić. To nie wystarczy? Mnie też chcesz złamać życie?

- Houston! - huknął Duncan, tak mocno zaciskając wielki nóż do krojenia mięsa, aż pobielały mu kostki. - Pozwolisz swojej siostrze wygadywać takie rzeczy?

Patrzyła to na siostrę, to na ojczyma. Nie chciała brać niczyjej strony. Kiedy Blair wróci po weselu do Pensylwanii, ona pozostanie w tym mieście z ojczymem. Ucieszyła się, gdy usłyszała z dołu, że pokojówka zaanonsowała doktora Leandera Westfielda. Wstała prędko.

- Susan - powiedziała do służącej. - Dołóż jeszcze jedno nakrycie.

Leander wszedł do pokoju pewnym, energicznym krokiem. Był wysoki, szczupły, ciemnowłosy i niezwykle przystojny. Miał zielone oczy, dla których można było umrzeć, jak to określiła przyjaciółka Houston. Cechował go ten rodzaj pewności siebie, który sprawiał, że kobiety oglądały się za nim na ulicy. Ukłonił się państwu Gates.

Leander nachylił się nad stołem i pocałował Houston w policzek. Publiczne całowanie kobiety, nawet żony, a tym bardziej narzeczonej, uchodziło za coś oburzającego, ale jemu wybaczano rzeczy, na które nie poważyłby się inny mężczyzna.

- Zjesz z nami obiad? - spytała uprzejmie Houston, wskazując miejsce obok siebie.

- Już jadłem, ale może wypiję filiżankę kawy. Dobry wieczór, Blair - powiedział, siadając naprzeciwko niej.

Blair rzuciła na niego okiem nie przerywając posiłku.

- Blair, odezwij się do Leandera - rozkazał Duncan.

- Nic się nie stało, proszę pana - odpowiedział uprzejmie Leander, spoglądając z zaciekawieniem na Blair. Uśmiechnął się do Houston. - Jesteś dziś piękna jak panna młoda.

- Panna młoda! - parsknęła Blair, poderwała się i omal nie przewróciła krzesła, wybiegając z pokoju.

- Och, ta... - Duncan odłożył widelec, jakby miał zamiar wstać.

Houston zatrzymała go.

- Proszę, nie. Coś ją gnębi. Może tęskni za przyjaciółmi z Pensylwanii? Leander, czy chciałeś porozmawiać ze mną o ślubie? Moglibyśmy wyjść?

- Oczywiście.

Wsiedli do czekającego na nich powoziku, Leander cmoknął na konia i pojechali w kierunku przedmieścia. Górskie powietrze stawało się o tej porze chłodne i Houston wtuliła się w kąt powozu.

- A teraz powiedz mi, co się dzieje - poprosił. Zaciągnął hamulec i przywiązał lejce. - Wydajesz się równie zdenerwowana jak Blair.

Houston zamrugała, by powstrzymać łzy. Dobrze było przebywać z nim sam na sam. Był taki swój, taki pewny. Był oazą spokoju w jej życiu.

- To pan Gates. Zawsze ją denerwuje, mówi, że nawet gdy była dzieckiem, nie nadawała się do niczego i wciąż chce, żeby rzuciła medycynę i pozostała w Chandler. Ach, Lee, on wciąż jej powtarza, jaka ja jestem nadzwyczajna.

- Och, kochanie - powiedział Lee, biorąc ją w ramiona. - Jesteś nadzwyczajna. Jesteś słodka, miła i zgodna.

Odsunęła się.

- Zgodna? Taka oferma?

- Nie. - Lee uśmiechnął się. - Po prostu śliczna, milutka kobietka. Bardzo to piękne, że martwisz się o siostrę, ale przecież Blair musi się liczyć z tym, że będzie krytykowana, gdy zostanie lekarzem.

- Jednak ty nie uważasz, że powinna rzucić medycynę?

- Nie mam pojęcia, co powinna robić twoja siostra. To nie moja sprawa. Ale po co rozmawiamy o Blair? Mamy swoje życie. - Mówiąc to, objął ją i pocałował w ucho.

Nie znosiła takich zalotów, chociaż lubiła mieć go w pobliżu. Tak dobrze go znała. Stanowili parę od czasu, gdy skończyła sześć lat, a on dwanaście. Teraz, gdy miała lat dwadzieścia dwa, spędzała wiele czasu w towarzystwie Leandera Westfielda i wiedziała od dawna, że zostanie panią Westfield. Cała jej edukacja, wszystko, czego się nauczyła, było przygotowaniem do dnia, w którym zostanie żoną Lee. Lecz od kilku miesięcy, gdy wrócił ze studiów w Europie, przy każdym spotkaniu ją całuje, wciska w kąt powozu i gmera przy jej ubraniu. Jedyne, czego wtedy pragnie, to żeby jak najprędzej przestał. On natomiast złości się, nazywa ją lodowatą księżniczką i odwozi do domu.

Mimo pozorów gnuśności Chandler w Colorado było miasteczkiem oświeconym, toteż Houston wiedziała, jak powinna reagować na dotyk Leandera, ale nie odczuwała absolutnie niczego. Wiele razy zapłakiwała się ze zmartwienia. Nie wyobrażała sobie, żeby mogła kogoś kochać bardziej niż jego, a jednak nie podniecał jej jego dotyk.

Wyczuł chyba jej nastrój, bo odsunął się od niej, a w jego oczach widać było złość.

- To już niecałe trzy tygodnie - powiedziała z nadzieją w głosie. - Niedługo będziemy po ślubie i wtedy...

- Właśnie, co wtedy? - Spojrzał na nią bokiem. - Lodowata księżniczka się roztopi?

- Mam nadzieję - szepnęła, przede wszystkim do siebie. - Nikt bardziej niż ja tego nie pragnie.

Milczeli przez chwilę.

- Czy jesteś gotowa na jutrzejsze przyjęcie u gubernatora? - spytał Lee, wyciągając z kieszeni cygaro i zapalając je.

Houston uśmiechnęła się drżąco. Te chwile po tym, jak go odtrącała, były zawsze najgorsze.

- Moja suknia od Wortha czeka gotowa.

- Spodobasz się gubernatorowi, zobaczysz. - Uśmiechnął się do niej, ale wyczuwała sztuczność tego uśmiechu. - Pewnego dnia będę miał u boku najpiękniejszą żonę w całym stanie.

Starała się uspokoić. Przyjęcie u gubernatora to było coś, do czego ją w życiu przygotowywano. Może powinna była pobierać kursy, jak nie być oziębłą żoną. Wiedziała, że niektórzy mężczyźni uważali, że ich żony nie muszą lubić seksu, ale wiedziała też, że Leander był inny i oczekiwał od niej entuzjazmu. Houston wierzyła, że tak będzie, ale wciąż czuła się poirytowana, gdy Leander ją całował.

- Muszę jutro jechać do miasta - powiedział, przerywając tok jej myśli. - Chcesz jechać ze mną?

- Bardzo chętnie! Aha, Blair chce wpaść na pocztę, bo ktoś jej przysłał czasopismo medyczne z Nowego Jorku.

Leander cmoknął na konie, a Houston oparła się o ścianę powozu i zastanawiała się, co też by zrobił, gdyby się dowiedział, że jego milutka, zgodna narzeczona raz w tygodniu robi coś absolutnie nieeleganckiego.

 

Blair siedziała oparta o wezgłowie łóżka z baldachimem; podwinęła pod siebie kolano, toteż było widać, że nosi szarawary. Jej duży, biało-błękitny pokój znajdował się na drugim piętrze i roztaczał się z niego piękny widok na Ayers Peak. Miała kiedyś pokój piętro niżej, tam gdzie reszta rodziny, ale gdy opuściła Chandler w wieku dwunastu lat, Opal zaszła w ciążę i pan Gates przerobił pokój Blair na pokój dziecinny z łazienką. Opal poroniła, a mały pokoik, pełen lalek i żołnierzyków, kupionych przez Gatesa, stał teraz nie używany.

- Nie rozumiem, dlaczego musimy jechać z Leanderem - powiedziała Blair do Houston, która siedziała wyprostowana na pokrytym brokatem krześle. - Nie widziałam cię kilka lat, a teraz muszę się tobą dzielić.

Houston uśmiechnęła się słabo do siostry.

- To Leander nas poprosił, żeby mu towarzyszyć, a nie odwrotnie. Czasem myślę, że go nie lubisz. Ale czemu? Jest uprzejmy, uważający, ma pozycję w towarzystwie.

- I kompletnie tobą zawładnął! - krzyknęła Blair, zeskakując z łóżka. Przeraziła Houston tym nagłym wybuchem. - Nie rozumiesz, że w szkole pracowałam z takimi kobietami jak ty, tak bardzo nieszczęśliwymi, że wciąż próbowały popełniać samobójstwo?

- Samobójstwo? Blair, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nie mam najmniejszego zamiaru się zabijać.

- Szkoda, że nie widzisz, jak się zmieniłaś - powiedziała cicho Blair. - Tyle się śmiałaś, a teraz jesteś taka przygaszona. Rozumiem, że musiałaś się dostosować do Gatesa, ale dlaczego masz wychodzić za kogoś podobnego do niego?

Houston wstała i położywszy rękę na toaletce z orzecha, automatycznie dotykała srebrnej szczotki do włosów, należącej do Blair.

- Leander nie jest taki jak pan Gates. Naprawdę jest inny. - Popatrzyła na siostrę w dużym lustrze. - Kocham Leandera - powiedziała cicho. - Kocham go od lat i zawsze chciałam wyjść za mąż, mieć rodzinę, dzieci. Nigdy nie chciałam robić czegoś wielkiego i szlachetnego, jak ty. Nie rozumiesz, że jestem szczęśliwa?

- Chciałabym ci wierzyć - powiedziała szczerze Blair - ale coś mi przeszkadza. Może to sposób, w jaki on cię traktuje. Jakbyś już była jego. Gdy jesteście razem, zachowujecie się jak para, która przeżyła z sobą dwadzieścia lat.

- Znamy się od bardzo dawna. - Houston uważnie spojrzała na siostrę. - Czego mam szukać u męża, jeśli nie tego, byśmy do siebie pasowali?

- Wydaje mi się, że najlepsze małżeństwa tworzą ludzie, którzy są dla siebie interesujący. Wy jesteście zbyt podobni. Gdyby Leander był kobietą, byłby idealną damą.

- Tak jak ja - szepnęła Houston. - Ale nie zawsze jestem damą. Robię pewne rzeczy...

- Sadie?

- Skąd wiesz? - spytała.

- Od Meredith. Co powiedziałby twój kochany Leander, gdyby wiedział, że co środę narażasz się na niebezpieczeństwo? I jak chirurg z jego pozycją może mieć żonę kryminalistkę?

- Nie jestem przestępcą. To, co robię, jest dobre dla całego miasta - odpowiedziała z zapałem Houston i ucichła.

Wpinała spinki w elegancki koczek z tyłu głowy. Starannie ułożone loczki otaczały jej czoło pod kapeluszem, ozdobionym niebieskimi piórami.

- Nie wiem, co powiedziałby o tym Leander. Może się nie dowie.

- Ha! Ten rozpuszczony pyszałek zabroni ci brać udział w jakichkolwiek sprawach związanych z górnikami, a ty jesteś tak przyzwyczajona do posłuszeństwa, że zrobisz wszystko, co ci każe.

- Może po ślubie powinnam przestać wcielać się w Sadie. - Westchnęła.

Blair uklękła nagle na dywanie i wzięła siostrę za ręce.

- Martwię się o ciebie. Nie jesteś dziewczyną, z jaką się wychowywałam. Gates i Westfield gaszą w tobie ducha. Gdy byłyśmy dziećmi, lubiłyśmy się bawić w śnieżki z chłopcami, a teraz zachowujesz się tak, jakbyś się bała świata. Nawet jeśli potrafisz zdobyć się na coś tak wspaniałego jak powożenie wozem towarowym, robisz to w sekrecie. Och, Houston.

Przerwała, gdyż rozległo się pukanie do drzwi.

- Panno Houston, przyszedł doktor Leander.

- Dobrze, Susan, zaraz schodzę. - Houston wygładziła spódnicę. - Przykro mi, że tak ci się nie podoba - powiedziała wyniośle - ale sama wiem, co robić. Chcę wyjść za Leandera, ponieważ go kocham. - Z tymi słowami wysunęła się z pokoju i zeszła na dół.

Chciała zapomnieć, co powiedziała Blair, ale nie potrafiła. Powitała Leandera z roztargnieniem, a potem siedziała pochłonięta własnymi myślami, nie bardzo słuchając jego sprzeczki z Blair.

Jako bliźniaczki były sobie bliższe niż zwykłe siostry i Blair naprawdę martwiła się o nią. Ale jakże Houston mogła odrzucić myśl o poślubieniu Leandera? Kiedy miał osiem lat, postanowił zostać lekarzem, chirurgiem, który będzie ludziom ratował życie, a gdy Houston go poznała, miał już lat dwanaście i studiował podręczniki pożyczone od dalekiego kuzyna. Houston zdecydowała, że sprawdzi, jak to jest być żoną lekarza.

Żadne z nich nie odstąpiło od tej decyzji. Lee pojechał studiować medycynę na Harvardzie, a potem w Wiedniu, Houston zaś chodziła do szkół dla panienek w Wirginii i w Szwajcarii.

Houston skrzywiła się, przypominając sobie kłótnię z Blair na temat wyboru szkół.

- Chcesz przestać się kształcić tylko po to, żeby nauczyć się nakrywać stół albo jak wkroczyć do sali dźwigając na sobie dwadzieścia metrów ciężkiego atłasu i nie paść na twarz?

Blair pojechała do słynnej szkoły w Vassar, a potem do medycznej, Houston zaś uczęszczała do Szkoły Młodych Dam panny Jones, gdzie przez kilka lat ćwiczona była we wszystkim, począwszy od układania kwiatów, a skończywszy na przerywaniu kłótni przy stole.

Lee wziął ją pod rękę, pomagając wsiąść do powozu.

- Wyglądasz pięknie jak zwykle - powiedział jej wprost do ucha.

- Lee - spytała Houston - czy uważasz, że jesteśmy dla siebie interesujący?

Z uśmiechem zmierzył wzrokiem jej sylwetkę, przypominającą klepsydrę.

- Houston, uważam, że jesteś fascynująca!

- Nie, chodzi mi o to, czy mamy o czym rozmawiać?

Uniósł brew.

- To cud, że w ogóle potrafię mówić w twoim towarzystwie - odpowiedział, pomagając jej wejść do powoziku, którym jechali do centrum Chandler.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.