Dalia Slytherinu [Z], fanfiction
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dalia Slytherinu czyli erotyk kulturystyczny (Toroj)
Milicenta Bulstrode rzuciła spojrzenie pełne nienawiści w stronę tej Granger. Co za pech! Że też musiało jej przypaść takie miejsce przy stole, z którego ma doskonały, odbierający apetyt widok na tę paskudną, małą, cherlawą, kudłatą szlamę. Szlamę z biustem nędzna czwórka... Milicenta siąknęła ponuro nosem i szturchnęła widelcem leżący na talerzu kawałek gotowanego selera. Nienawidziła selera, zwłaszcza gotowanego. Otworzyła ukradkiem podręcznik do transmutacji i ukrytą w nim broszurkę pod tytułem „Dieta selerowa — jak schudnąć dziesięć funtów w pięć dni”. Wyobrażona na fotografii czarownica była obłędnie smukła i machała do Milicenty ręką, szczerząc się jak optymistyczny rekin. Milicenta chętnie dziabnęłaby ją w oko widelcem. Jak na razie wynikiem diety był jedynie ocierający się już o granice obłędu wstręt do jarzynek oraz stan permanentnego napięcia nerwowego. — Co czytasz? — zainteresowała się jej sąsiadka, Phoebe Ray, usiłując zapuścić żurawia przez potężne ramię Milicenty. — Nic — warknęła Milicenta, zatrzaskując podręcznik. — McGonagall zapowiedziała klasówkę. — Na kiedy? — spytała dziewczyna, grzebiąc widelcem w zielonym groszku i najwyraźniej już błądząc myślami gdzie indziej. Sądząc po linii jej wzroku, były to okolice Blaise Zabiniego. — Na jutro — skłamała Milicenta z satysfakcją. — Z całego semestru. Phoebe kwiknęła rozpaczliwie, gwałtownie zaczynając przeszukiwać torbę szkolną. — Chwila... z całego semestru? — ocknęła się raptem. — To powinno być zapowiedziane na dwa tygodnie z góry! I dlaczego reszta się nie uczy?! Rzeczywiście, stół Slytherinu był dość wyluzowany, choć zwykle przed takimi pogromami atmosfera była nerwowa, a zagrożona zwierzyna szkolna zakuwała szaleńczo, nie odrywając oczu od podręczników i na oślep poszukując czegoś jadalnego na talerzach. — O, pewno się pomyliłam — mruknęła Milicenta niedbale, z sadystyczną przyjemnością krojąc selera na ćwiartki. Zjadła kawałeczek. Bleee... Wielka Morgano, ileż to trzeba się nacierpieć, żeby poprawić sobie urodę. Uniosła głowę, tocząc wzrokiem po obżerających się bezwstydnie Ślizgonach. Parkinson jedną ręką dziobie dystyngowanie groszek jak przerośnięta gołębica (rozumu ma tyleż samo co gołąb). Drugą trzyma pod stołem i, sądząc z rumieńców Malfoya, oboje są dość zaabsorbowani czymś innym niż jedzenie. Toran i Moon szepcą sobie coś nawzajem na ucho i co chwila parskają śmiechem. Obok Lestrange — co ta mała gnomka robi na prestiżowym miejscu zarezerwowanym dla piątoklasistów? — rzeźbi w ziemniakach puree koślawego kota, dorabiając mu uszy z plasterków ogórka oraz wąsy z zielonej pietruszki. Natomiast w dalszej perspektywie Milicenta zobaczyła męski profil siódmoklasisty Montague’a i raptem gwałtownie przełknęła ślinę. Montague jadł kotleta. Wielki Hall i całe otoczenie przestało się liczyć. Montague kroił mięso... o Merlinie, mięso... na niewielkie fragmenty. Kawałki cielęciny jeden za drugim z gracją windowały się w górę na czubku widelca i znikały w ustach ścigającego Slytherinu. Milicenta z bolesną ostrością widziała każdy ruch jego szczęk i różowy czubek języka oblizujący zaokrągloną dolną wargę z aromatycznego sosu. Nad stołem unosiły się ekstatyczne zapachy pieczeni cielęcej i ryżowego puddingu z malinami, wprawiając biedną Milicentę w stan niemal narkotycznego upojenia. Osłabła Milicenta oczami wyobraźni nagle ujrzała samą siebie, jak z bojowym okrzykiem rzuca się poprzez stół — półnaga, wymalowana na niebiesko niczym piktyjska wojowniczka — i przywiera ustami do ust Montague’a, wydzierając mu przemocą spomiędzy zębów kęs soczystej cielęciny. Chwyciła go obiema rękami za kark, czując pod palcami potężne mięśnie, a pod wargami słony smak jego krwi, sosu i szorstki dotyk zarostu. Wepchnęła mu do ust resztę kotleta i jadła wprost z niego, smakując w ekstatycznym uniesieniu imbir, kardamon i chrupiące skwareczki z bekonu, spocona z podniecenia, napięta, chwiejąca się na granicy spełnienia...
*
Renaud Apollon Montague pożywiał się w błogim spokoju kotletem cielęcym bez kości, nie mając pojęcia, że jest obiektem czyichś marzeń natury kulinarno-erotycznej. W głowie pojawiały się i znikały kolejne wykresy taktyczne przyszłego meczu z Krukonami. Niedawno przeszedł z drużyny rezerwowej do składu głównego i chciał wypaść jak najlepiej. Wokoło trwał codzienny rozgwar obiadowy, równie naturalny i powszedni jak otaczające go powietrze. Chłopak z roztargnieniem uniósł wzrok i bezmyślnie przesunął nim po stole Slytherinu, aż do momentu w którym jego spojrzenie zatrzymało się na dużej, krótko ostrzyżonej dziewczynie, wpatrzonej w niego łapczywie. Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak... wystawiony na cel. Dreszcz przeszedł całe ciało Montague’a — stado niewidzialnych mrówek przegalopowało po nim od czubka głowy, poprzez pierś, plecy i rejony rzadko omawiane publicznie, aż po czubki palców u nóg. Jak zahipnotyzowany królik, wystraszony Renaud nie mógł oderwać oczu od chłodnych, niebieskich oczu obserwatorki, która właśnie w niesłychanie seksowny sposób oblizała górną wargę. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak ta... (Na Merlina, jak ona się nazywa? Prawda, Bulstrode.) Bulstrode zrywa z niego ubranie i gwałci go tu na stole, publicznie... wśród półmisków z puree ziemniaczanym i groszkiem z marchewką. Bulstrode przymknęła powieki i przesunęła palcem po uchylonych wargach. Montague ogromnym wysiłkiem woli spróbował przełknąć to co miał w ustach. Zdradziecki kawałek cielęciny zmylił drogę i wpadł nie tam gdzie trzeba, a bohaterski ścigający zaniósł się okropnym, rozdzierającym kaszlem. — No, no... Uważaj, koleś, bo się udławisz — rzucił jowialnie Vincent Crabbe, waląc kolegę między łopatki. Montague wypluł przeżuty kęs na obrus, złapał dech i otarł załzawione oczy. W stronę tej Bulstrode postanowił już na wszelki wypadek nie patrzeć.
*
Milicenta oprzytomniała, kiedy Montague się zadławił. Poczuła jak oblewa ją zdradliwe gorąco rumieńca zażenowania. Na miecz Slytherina, dobrze, że nikt tu nie umie czytać w myślach, bo musiałaby chyba utopić się w jeziorze. Co za wstyd, co za kompromitacja, co za... przyjemne wizje... Od dalszych mąk psychicznych wybawiło ją przybycie spóźnionej, zmęczonej sowy pocztowej, która wylądowała przed nią z łomotem, przewracając solniczkę i dzbanek z sokiem porzeczkowym. Był to wielki puszczyk wirginijski, dźwigający niezbyt dużą, lecz widocznie ciężką paczkę. Milicenta osuszyła obrus zaklęciem, po czym odebrała od sowy przesyłkę. Ptak wyciągnął znacząco nóżkę, do której przywiązana była skórzana sakiewka. Milicenta spojrzała na rachunek i z westchnieniem włożyła do sakiewki dwanaście galeonów. Uj, drogo... Zadowolony puszczyk zabrał się do wybierania z półmiska resztek cielęciny, ku skrywanej zazdrości Milicenty. — Co dostałaś? Co to jest? — zaciekawiły się natychmiast sąsiadki. — Hantle — odparła Milicenta, dokładając sobie marchewki do selera. Serce biło jej tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyny błyskawicznie straciły zainteresowanie. Cóż ciekawego mogło być w hantlach?
*
Wieczory w Domu Slytherin tradycyjnie spędzano w pokoju wspólnym, na odrabianiu lekcji i rozmaitych grach towarzyskich. Severus Snape patrzył krzywym okiem na uczniów włóczących się po mrocznych korytarzach, nawet jeśli byli to jego właśni wychowankowie. Czasem jednak udzielał dyspensy w szczególnych okolicznościach. Takimi okolicznościami była na przykład niemiłosiernie długa kolejka do urządzonej w lochach komnaty ćwiczeń, a sytuację dodatkowo komplikowało purytańskie zarządzenie wicedyrektorki, nakazujące rozdzielać ćwiczących chłopców od dziewcząt. (Jakby to mogło czemukolwiek zapobiec.) Na szczęście dziewczyn uprawiających ostre sporty w Slytherinie było jak na lekarstwo, więc Milicenta miała co drugi dzień między dziewiątą a dziesiątą błogosławioną samotną godzinkę, którą spędzała w oparach chłopięcego potu i skarpetek, waląc w worek treningowy i podnosząc sztangę, otrzymaną w prezencie gwiazdkowym. Tym razem, ledwo zamknęła za sobą drzwi, Milicenta z mocno bijącym sercem zabrała się za rozpakowywanie tajemniczej przesyłki. Uporała się z licznymi sznurkami i zaklęciem klejącym, po czym okazało się, że omyłkowo otworzyła dno. Na samym wierzchu leżały eleganckie hantle z uchwytem owiniętym skórą. Milicenta wyciągnęła je niecierpliwie i z łoskotem zrzuciła na podłogę. Pod spodem leżał periodyk traktujący o kickboxingu, który podzielił los hantli. Milicenta znacznie delikatniej wyjęła z pudełka żurnal mody, z zazdrością patrząc na okładkę, gdzie wydekoltowana wiedźma machała subtelnie różdżką, wyświetlając raz za razem napis: Co będzie modne wiosną? Nie czekaj do ostatniej chwili. Bądź piękna już teraz. Spojrzała na Milicentę krytycznie, wydymając z dezaprobatą usta. Dziewczyna pokazała jej język i rzuciła czasopismo na ławę do robienia „brzuszków”. Z samego dna, ostrożnie, z zapartym tchem wydobyła najbardziej oczekiwaną i wytęsknioną część swego zamówienia. Czarne koronki zalśniły w świetle pochodni, subtelny, przejrzysty jedwab miękko przesunął się po dłoni zachwyconej dziewczyny. Czując rozkoszny zawrót głowy przytuliła chłodną tkaninę do policzka, napawając się jej elegancją i delikatnością. Potem odłożyła ostrożnie koszulkę i znów sięgnęła do kartonika wyciągając parę koronkowych fig. Były bezwstydnie skąpe — właściwie kawałek jedwabnej szmatki ze sznureczkami. Starsza pani Bulstrode wolałaby umrzeć niż włożyć coś takiego. Młodsza zgodziłaby się umrzeć po przymiarce. Gorset stanowił godny dodatek do majtek. Czarny, połyskliwy, z czarnej koronki i jedwabiu w małe różowe motylki. Zapłoniona Milicenta błyskawicznie pozbyła się przyodziewku i włożyła wyzywającą bieliznę. Na jednej ze ścian lochu od niepamiętnych czasów tkwiło duże lustro. Nie było nawet magiczne, co skrupulatnie sprawdzały kolejne pokolenia Ślizgonów. Po prostu kiedyś zostało wmurowane w ścianę i nikomu nie chciało się go usuwać, choć pomieszczenie służyło już rozmaitym celom, dopóki nie zrobiono w nim siłowni. Milicenta nieśmiało zerknęła na połyskliwą taflę. No cóż nie wyglądała może jak modelka z żurnala „Delicious Dessous” ale efekt był całkiem zadowalający. Milicenta nie była żadnym cudem, zdawała sobie z tego sprawę z bolesną trzeźwością. Po ojcu odziedziczyła grube kości i masywną budowę, po matce natomiast gęste, sztywne włosy nieokreślonego burego koloru, z którymi nie można było zrobić niczego sensownego. Kiedy miała dwanaście lat, w akcie buntu ostrzygła się po męsku i od tamtej pory konsekwentnie kreowała się na twardą chłopczycę, choć w głębi ducha bolała nad tym i piekielnie zazdrościła koleżankom mającym wzięcie. Natomiast w powiewnym kompleciku po raz pierwszy poczuła się lekko, powabnie i kobieco. Zerknęła na pergamin, dołączony do bielizny i przeczytała głośno: Charpente. Natychmiast potem straciła oddech, gdyż gorset zacisnął się bezlitośnie wokół niej, niemal zgniatając jej żebra. Na bezdechu znów popatrzyła w lustro i oniemiała. Koronkowa machina tortur ukształtowała jej figurę w formę nader seksownej klepsydry. Różowe motylki figlarnie przeświecały przez powiewną jedwabną szmatkę wierzchnią. Milicenta Bulstrode w tejże chwili poprzysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie założy tych okropnych barchanowych majtek, w które z upodobaniem zaopatrywała ją matka, nawet gdyby miała na nową bieliznę wydać całe kieszonkowe.
*
— Zapomniałem w siłowni swetra — zorientował się Montague, wychodząc spod prysznica i patrząc na stosik swoich ubrań. — Jutro zabierzesz — powiedział Marcus Flint, wycierając włosy. — Już prawie cisza nocna. — Coś ty, to markowy sweter, jak mi go ktoś rąbnie, to matka łeb mi upitoli przy samym tyłku. — No chyba że tak. Leć. To w końcu na tym samym korytarzu, jakby coś to się Severowi wyłgasz. Montague machnął różdżką nad swoją odzieżą, mamrocąc zaklęcie czyszczące. Ubrał się i już go nie było. Dystans między siedzibą Slytherinu a Komnatą Potrzeb Fizycznych, jak ją z przekąsem nazywali starsi uczniowie, przebiegł kłusem i na palcach, rozglądając się, czy gdzieś przypadkiem nie zalśnią złowróżbnie zielone ślepia Pani Norris. Pamiętał, że właśnie trwa pora przeznaczona na treningi dziewczyn, więc przezornie przyłożył ucho do drzwi, lecz panowała za nimi głucha cisza. Nie przeczuwając niczego złego, wszedł do środka.
*
Ściśnięta gorsetem Milicenta mogła zdobyć się jedynie na słabe „yyyyyyyyiiiiiiiiiii”, co zabrzmiało jak mysz przeciągana przez wyżymaczkę. Natychmiast zresztą zagłuszyło ją basowe „yaaaaaaaaah!!!” zaskoczonego Montague’a. — Prze-prze-praaszam... — wybełkotał zbaraniały chłopak. Milicenta znów kwiknęła cienko, usiłując się zasłonić rękami, co było z góry skazane na niepowodzenie. Renaud w panice rozejrzał się po sali. Jego sweter zwisał sobie najspokojniej z drążka. Wiedział, że powinien teraz jak najszybciej zniknąć, nim hałasy zwabią tu Snape’a lub co gorsza Filcha, ale jednocześnie miał w pamięci długie kazanie matki na temat tego, jak luksusowa jest wełna mirbilonga i jaka była cena tego przeklętego ciucha. Rozpaczliwym szczupakiem rzucił się w stronę swojej własności, a następnie, już ze zdobyczą w garści, wypadł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi, w które sekundę później coś potężnie huknęło. Wstrząśnięty chłopak pogalopował z powrotem do dormitorium, tuląc do piersi odzyskany sweter.
*
Milicenta, dysząc ciężko, wpatrywała się w drzwi, na których ciężkie hantle zostawiły całkiem wyraźne wgłębienie. „Na Merlina, szkoda że nie trafiłam tego kretyna” — pomyślała, ale natychmiast się poprawiła. — „Kurczę, dobrze ze nie trafiłam, bo bym go zabiła.” — Deficeler — mruknęła. — Deficeler! — powtórzyła głośniej, lekko zaniepokojona i znów sprawdziła metkę. — Déficeler... — W końcu wymówiła słowo z odpowiednim akcentem. Gorset puścił i nareszcie mogła normalnie oddychać. Cholerna francuska firma. Przez resztę przydziałowej godziny boksowała i kopała worek treningowy, wyobrażając sobie, że jest to Montague. Mogła założyć się o cokolwiek, że ten palant rozpaplał natychmiast wszystko w pokoju wspólnym i właśnie zarykuje się wraz z kumplami, wyśmiewając się z niej. Rąbnęła w worek z takim impetem, że omal nie urwał się ze sznura. Jednocześnie była wściekła na siebie. Idiotka! Bezmyślna kretynka! Na mózg jej padło chyba jakieś zaćmienie, że nie zamknęła porządnie drzwi zaklęciem blokady.
*
Kiedy Montague wrócił, był czerwony jak piwonia i kurczowo przyciskał do piersi swój święty sweter, co Flint zauważył z niejakim rozbawieniem. — Co jest? Zgwałcił cię kto, Rennie? — Y-y... — wymamrotał Rennie przecząco. — Wi-widziałem tą... no... tę... — McGonagall? — Nie... No, tę... dziewczynę... Flint uniósł brwi. — Gołą? — upewnił się. Sądząc po stanie kumpla, wrażenie musiało być potężne. Biedny Ren. Muszą coś zrobić z tą jego nieśmiałością, bo w tych warunkach chłopak do końca życia zostanie dziewicą. — W bieliźnie — sprostował Montague, w końcu przestając tulić sweter. Z kąta ozwał się złośliwy chichot Pansy Parkinson. — To dopiero musiał być wstrząsający widok. Bulstrode w biustonoszu. Jesteś pewien, że to nie była dojna krowa w staniku? — Pansy... — odezwała się Toran, nie podnosząc nawet wzroku znad książki. — Masz coś do kobiet o pełnych kształtach? Ona przynajmniej ma na czym nosić stanik, w przeciwieństwie do niektórych obecnych tu osób. A propos, przysłali ci już ten eliksir na powiększenie atrybutów, który onegdaj zamówiłaś? — Czego? — nadęła się Parkinson. — Cycków, Pansy, cycków — rzuciła Toran niedbale, przewracając stronę. — Przepraszam, powinnam pamiętać, żeby się do ciebie zwracać twoim językiem. Każdemu według potrzeb jego. Towarzystwo w salonie zarechotało radośnie. Większość pamiętała katastrofalne wyniki eksperymentu Pansy, która w trzeciej klasie próbowała sobie powiększyć biust zaklęciem i wylądowała w Ambulatorium z piersiami długości dwóch metrów, a do tego pokrytymi łuską. Do końca roku nazywali ją wtedy Flądrą, co doprowadzało ją do łez wściekłości. Wkrótce większość zebranych robiła ustami „rybkę”, mimo protestów Malfoya, który niezbyt entuzjastycznie próbował bronić swej mopsowatej bogdanki. W rezultacie obrażona Parkinson wyniosła się do sypialni, a reszta już w zasadzie nie pamiętała, od czego zaczęła się cała sprawa. Oprócz Renauda Apollona Montague, rzecz jasna.
*
Pośrodku zastawionego wszelakim jadłem stołu siedziała posągowa dziewczyna w kusej koronkowej bieliźnie. Zanurzała dłonie w stojącym obok torcie, a potem oblizywała kolejno każdy palec z bitej śmietany, patrząc na Renauda oczami niebieskimi i chłodnymi jak dwa jeziora. — Chodź do mnie — powiedziała, wyciągając ramiona. — Chodź, pocałuj mnie mocno. Pragnę cię. Jej usta były czerwone od lukru. Powoli, zmysłowo rozsmarowywała biały krem po nagich ramionach i piersiach ledwo przysłoniętych koronkami. — Jestem taka słodka... chcesz tego. Chcesz, prawda? Montague westchnął przez sen, uszczęśliwiony i oblizał się ze smakiem. Jego nozdrza drgały, łowiąc wyimaginowaną woń kremu śmietankowego i czekolady. Słodkie usta dziewczyny były coraz bliżej. *
Milicenta błądziła w lustrzanym labiryncie. Ku swemu potwornemu zawstydzeniu, miała na sobie wyłącznie majtki. Na dodatek były to te potworne, barchanowe majtasy z gumką. Milicenta zasłaniała piersi rękami, szukając wyjścia spomiędzy luster, wściekła i nieszczęśliwa. Raptem w jednym z luster pojawiła się postać wysokiego, muskularnego chłopaka. — Przepraszam — powiedział, patrząc na nią. — Przepraszam — rozległo się z drugiej strony. Ten sam chłopak spoglądał z drugiego lustra. — Przepraszam... — Przepraszam... — Przepraszam... Postacie Montague’a mnożyły się w dziesiątki i setki, otaczając Milicentę nieprzebranym tłumem. A potem niespodziane poczuła ramiona otaczające ją od tyłu, czyjś — jego! — oddech na uchu i usta pożądliwie przywierające do jej szyi, a potem wilgoć języka, przesuwającego się po wrażliwej skórze. — Co ty ro... — jęknęła słabo. — Mrrrrrrrrrrrr... — odpowiedział Montague. Milicenta poczuła, że sen rozwiewa się, ale mruczenie i wilgoć na szyi należały do świata jawy. Na pół śpiąca, sięgnęła ręką i natrafiła na coś miękkiego. — Anette! Do diabła, pilnuj tego swojego kocura, bo nie ręczę za siebie!
*
Brokuł na talerzu Milicenty otworzył parę zielonych ślepek i zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Milicenta zawahała się, niezdecydowanie machając widelcem nad oczastym warzywem. Zerknęła szybko na boki, kontrolując współbiesiadników, ale nikt na nią nie patrzył. Czuła się dość dziwnie. W głowie jej huczało i, o dziwo, nie miała apetytu. Na widok Malfoya, opychającego się jajecznicą na bekonie, robiło jej się mdło. Parkinson dystyngowanie spożywała tosta z marmoladą pomarańczową, wytwornie odginając paluszek. „Kretynka” — pomyślała Milicenta, ponownie kierując wzrok na własny talerz. — Co chcesz zrobić? — spytał brokuł surowo. — Zjeść, oczywiście! — syknęła. — Głupie żarty. — Morderczyni!! Kanibalka!!! — wrzasnął brokuł gromko, aż dziewczyna się wzdrygnęła. Wyciągnęła różdżkę i skierowała ją na krnąbrne warzywo. — Finite incantatem. — Ho fy hofif? — zdziwiła się Phoebe z pełnymi ustami. — Nic... — bąknęła Milicenta, gapiąc się tępo w brokuła, który wyglądał już całkiem normalnie. (Oczywiście pomijając to, że brokuły na ogół mają lekko podejrzaną aparycję ufarbowanego kalafiora.) „Ciekawe czy to był czyjś kawał, czy ja już wariuję z głodu?” — pomyślała z rezygnacją i odsunęła talerz. Zupełnie już straciła apetyt na cokolwiek. Żołądek Milicenty Bulstrode przespał całą transmutację i pół wróżbiarstwa, a obudził się dopiero wtedy, gdy jego właścicielka na polecenie Sybilli Trelawney wypiła filiżankę Earl Greya i popatrzyła na fusy. — A teraz, kochani, skupcie się i otwórzcie swoje wewnętrzne oko na sprawy nadprzyrodzone — zaintonowała profesorka, łypiąc nawiedzonym spojrzeniem zza wielkich okularów. Wokół unosił się duszący zapach sandałowego kadzidła, co przyprawiało Milicentę (i nie tylko ją) o lekki somnambulizm typu dziennego. Milicenta zajrzała do filiżanki, usiłując wysilić wewnętrzne oko, po czym ujrzała na jej dnie pieczonego kurczaka. Zbladła i upuściła naczynie, co natychmiast zwróciło uwagę Trelawney, która przyfrunęła do jej stolika z miną ważki, która właśnie zobaczyła wyjątkowo smakowitą muchę. — Niezbadane są wyroki, losu, moja droga — jęknęła, podnosząc filiżankę i niemal wsadzając do niej nos. — Ooooch... och, jej... Niektórzy uczniowie przewracali teatralnie oczami, a Teddy Nott przyłożył sobie do twarzy dwa spodeczki i złożył usta w dziobek, parodiując nauczycielkę wróżbiarstwa. W innych okolicznościach Milicenta może nawet by się uśmiechnęła. — Widzę zagrożenie zdrowia, a może nawet życia — ciągnęła Trelawney grobowym głosem. „Jasne, po prostu zaraz umrę z głodu” — pomyślała Milicenta z sarkazmem. — I... strzeż się jasnowłosego mężczyzny... — zakończyła profesorka uroczyście. Cała klasa zgodnie ryknęła śmiechem. Sugestia, że Milicencie w jakikolwiek sposób mógłby zagrażać jakiś mężczyzna, wszystkim wydała się wyjątkowo śmieszna. Wschodząca gwiazda magicznego kickboxingu zrobiła dobrą minę do złej gry i przywołała z wysiłkiem na twarz ironiczno-drapieżny uśmiech, choć jej serce łkało dramatycznie. Dzień ciągnął się niemiłosiernie, a półobłąkana z głodu dziewczyna snuła się z lekcji na lekcję, automatycznie wykonując polecenia nauczycieli, i partoląc jedno ćwiczenie po drugim. Ignorowała pytania ze strony koleżanek, albo odpowiadała coś ni w pięć ni w dziewięć, marząc tylko o tym, by już była cisza nocna i mogła się położyć. Kiedy spała, zapominała, że jest głodna. Ostateczna katastrofa — a przynajmniej Milicenta uznała ją za kulminacyjną — nadciągnęła tuż po obiedzie, na który nie poszła, gdyż stwierdziła, że nie będzie w stanie znieść widoku współplemieńców obżerających się jak stado błotoryjów. Zamiast tego ukradkiem spożyła sucharek i małą marchewkę w zaciszu biblioteki. Wybrała dział arabski, gdyż pismo robaczkowe na grzbietach książek było ostatnią rzeczą, która mogła skojarzyć się z jedzeniem.
*
Gregory Goyle stał sobie spokojnie przed pracownią Snape’a i czekał na lekcję eliksirów, konsumując ze smakiem małe babeczki kokosowe z papierowej torebki, gdyż zostało mu jeszcze parę luk w brzuchu, które miał szczery zamiar wypełnić. Nagle jego spokój został zmącony przez zjawisko tyleż niespodziane co przerażające: krok od niego stała Milicenta Bulstrode i patrzyła na niego nawiedzonym wzrokiem, śliniąc się jak wilkołak. Gregory’emu kęs babeczki nagle urósł w ustach. — N-no co...? Co ty?! — wyjąkał, cofając się mały kroczek i przyklejając plecami do kamiennej ściany. Oszalała Bulstrode wyrwała mu z ręki połówkę ciastka i pożarła jednym chapnięciem, jak wilk połykający Czerwonego Kapturka. Goyle wzdrygnął się nerwowo, kiedy wydarła mu z drugiej ręki torebkę, po czym w błyskawicznym tempie pochłonęła pozostałe trzy babeczki, dławiąc się z pośpiechu i brudząc kremem. Uczniowie w milczeniu obserwowali ze zdumieniem ten niespodziany pokaz. Goyle odruchowo schował ręce za siebie, jednocześnie usiłując wniknąć w ścianę, gdyż nie miał pewności, czy dziewczynie starczą słodycze i czy nie zacznie następnie odgryzać mu palców. — Ją zupełnie pogięło! — odezwał się Malfoy tonem, w którym pobrzmiewała fascynacja. Milicenta oblizała skrupulatnie palce z kremu, po czym jakby się ocknęła. Potoczyła wzrokiem dokoła, spojrzała na pustą torebkę po ciastkach i nagle zaczęła szlochać. Rzuciła papier na posadzkę i pobiegła kłusem do damskiej toalety, zanosząc się płaczem. — No, mówię wam, normalnie jej odbiło — powtórzył Draco swe oświadczenie. — Zamknij się — burknął Renaud Montague, odprowadzając Milicentę zatroskanym spojrzeniem.
*
Zanim Milicenta umyła się i doszła do siebie po wymuszonych wymiotach, minęło dobre piętnaście minut. Spóźniła się na eliksiry, co dało Snape’owi okazję do wygłoszenia zgryźliwego komentarza i wlepienia jej szlabanu. Dalsza część lekcji przebiegała normalnie, przynajmniej jeśli chodzi o część teoretyczną. Milicenta słuchała jednym uchem wykładu, robiąc niemrawo notatki, doskonale świadoma tego, że trzy czwarte klasy gapi się na nią z ciekawością, a zagorzałe plotkary wymieniają liściki pod ławkami, obgadując ją zawzięcie. Pieprzony Goyle z jego pieprzonymi ciasteczkami... Mają nowy temat i będą go wałkować w te i we wte. Właściwie powinna już się przyzwyczaić. W drugiej klasie ktoś wymyślił historyjkę, że tak naprawdę urodziła się jako chłopak, ale rodzice ją transmutowali, bo woleli dziewczynkę. W trzeciej zaczęła uprawiać boks i z tego powodu niemal jednogłośnie uznano ją za lesbijkę. W czwartej na lekcji opieki nie chciał do niej podejść jednorożec, co wywołało nową falę plotek. Jeśli teraz otrzyma etykietkę wariatki, nie będzie to szczególnie oryginalna teoria. — Składniki macie na tablicy, przepis w podręczniku na stronie. Co należy zrobić z piołunem, panie Weasley? — Pokroić, panie profesorze. — Czy dowiem się jakiej długości mają być odcinki, czy to przekracza pańskie możliwości? — Eeee... pół cala? — Od zadawania pytań jestem ja, Weasley. Milicenta wzruszyła lekko ramionami, rozpalając pod kociołkiem. Nic nowego, Gryfiaki jak zwykle podpadają. Zaczęła kroić piołun na półcalowe kawałki. Rdest, piołun, wrzucać w odstępach dwuminutowych... Zamieszać... w lewo czy w prawo? Była nieco otępiała. Przebijała się przez treść przepisu, czytając jedno zdanie po trzy razy i zapominając je po chwili. Pajęcza nóżka... jedna czy dwie? Niebawem ciecz w kociołku przybrała błotnistą barwę i zaczęła wydzielać paskudny zapach. Milicenta zajrzała do kociołka sąsiadki, gdzie buzujący eliksir miał kolor smoliście czarny, nie miała jednak pewności, czy było to prawidłowe. „Eliksir w końcowej fazie warzenia powinien przybrać kolor pomarańczowy — patrz wzornik, próbka nr 6” — przeczytała końcowe zdanie. To, że Longbottomowi znów nie wyszło i Sever go tradycyjnie ochrzaniał, jakoś Milicenty zupełnie nie pocieszało. Eliksir śmierdział szatańsko. Przed oczami zaczęły jej pływać drobne srebrne gwiazdki. Było jej coraz bardziej duszno i mdło, a w dodatku uwierał ją gorset. W końcu cała sala lekcyjna przechyliła się na bok. Zanim wszystko pogrążyło się w mroku, Milicenta usłyszała jeszcze: — O, gruba się wykopyrtnęła...!
*
Obudziła się w znajomej sali w skrzydle szpitalnym, w momencie gdy madame Pomfrey podsunęła jej pod nos sole trzeźwiące. Leżała w łóżku, odziana w niegustowną szpitalną koszulę nocną. — Niedotlenienie i zagłodzenie — rzekła surowo pielęgniarka. — Coś ty sobie myślała, moja panno? Że można żyć powietrzem? A te siniaki na żebrach od fiszbinów? Ach te dzisiejsze nastolatki, nic tylko diety i umartwienia. Zupełnie jakby to było coś warte — gderała. Pod czujnym okiem hogwarckiej służby zdrowia, Milicenta wypiła esencjonalny rosół z wołowiny i stwierdziła z rezygnacją, że skoro już zawaliła dietę, to równie dobrze może zacząć jeść normalnie. Rosół jej smakował. Bez oporu pozwoliła wepchnąć w siebie nową porcję eliksiru wzmacniającego i puree z zielonego groszku, a potem spytała, czy jest coś na deser. Jej żołądek, katowany od tygodnia selerem oraz brokułami, krzyczał wielkim głosem „wolność, wolność!” i żądał nadrobienia zaległości. — A tak nawiasem, śliczna bielizna, kochanie — zauważyła sztucznie niedbałym tonem pielęgniarka. — Spróbuj się przespać z godzinkę, zanim cię wypuszczę. Albo po prostu odpocznij. Tu masz coś do poczytania. Położyła na kołdrze jakąś cienką broszurkę, po czym wyszła, rzucając dziewczynie na odchodnym znaczące spojrzenie. Milicenta nieufnie zerknęła na bladoróżową okładkę i przeczytała tytuł: „Co czynić, by nasiono owocu nie wydało, czyli o nowoczesnej antykoncepcji.”
*
Był wtorek, więc Milicenta miała swoją wolną godzinkę w sali ćwiczeń i postanowiła ją wykorzystać, mimo że jako rekonwalescentka mogła sobie z czystym sumieniem odpuścić trening. Jednakże stwierdziła, że skoro nie może być urodziwa, będzie przynajmniej wysportowana i godna szacunku — nawet jeśli będzie to szacunek bardzo nikłego grona osób. Z samozaparciem wykonywała więc ćwiczenie siłowe, w jednej ręce dzierżąc hantle, a drugą przewracając kartki pisemka „Magicienne Esthétique”. — W sezonie jesienno-zimowym nadal modne są suknie o nieco obniżonej talii — przeczytała Milicenta półgłosem i skrzywiła się kwaśno. — Trzeba jeszcze mieć talię... Modelka na fotografii zdecydowanie posiadała talię i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji Milicenty. Zapewne w pojęciu projektantów z „Esthétique” przymiotami kobiety eleganckiej powinien być makijaż grubości solidnego średniowiecznego muru i biust, który robił wrażenie, że żyje na własny rachunek. W wyobraźni Milicenty mignął smakowity obrazek, jak sprężone do granic możliwości atrybuty kobiecości katapultują się z satynowego więzienia, z głośnym „pong”. Dziewczyna zachichotała złośliwie. — Dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć... — wymamrotała i przełożyła hantle do drugiej ręki. — Jeden... dwa... Z lustra spojrzało na nią odbicie tęgiej dziewczyny w szarym podkoszulku i czarnych szarawarach. Milicenta obejrzała się krytycznie z profilu, wciągnęła brzuch, wypięła pierś, po czym westchnęła ciężko i wróciła do postawy „spocznij”. Zniechęcona, porzuciła ciężarki i zaczęła ćwiczenia rozciągające. Ale co z tego, że będzie się gimnastykować, skoro i tak od tego nie schudnie ani nie zmaleje? W końcu włożyła rękawice i z lekkim rozrzewnieniem przeczytała napis na mankiecie: „Mojej kochanej Mili na urodziny, Tatuś.” Tatko był kochany. Powtarzał przy każdej okazji, że dla niego Milicenta była i zawsze pozostanie słodką małą dziewczynką. Widać do taty nie do końca docierało, że jego mała dziewczynka ma już około metra siedemdziesiąt pięć wzrostu i waży siedemdziesiąt sześć kilo. Milicenta przymknęła na chwilę oczy i wyobraziła sobie, że worek treningowy jest tą obrzydliwą, wymuskaną żabojadką, Fleur Delacour, po czym wyprowadziła elegancki prawy prosty. Worek-Delacour odpowiedział głuchym „dumd”, które odbiło się lubym echem w sercu ambitnej Ślizgonki. Przez dobre dziesięć minut Milicenta masakrowała worek. Odgłosy ciosów odbijały się lekkim echem od gotyckiego sklepienia i niemal zagłuszyły pukanie do drzwi. Milicenta nastawiła uszu. Na Morganę, któż to mógł być o tej porze? I na dodatek puka? Każdy z uczniów wlazłby tu jak do stodoły, nie zawracając sobie głowy takimi niuansami towarzyskimi jak pukanie. Snape pukał wyłącznie wtedy, gdy musiał z jakiegoś powodu wejść do dziewczęcego dormitorium. Ktoś z nauczycieli? Milicenta błyskawicznie ściągnęła rękawice, w panice rozglądając się po siłowni. „Magicienne Esthétique” wylądowało za kufrem ze sprzętem sportowym, a porozrzucane na ławce fotografie co ładniej zbudowanych zawodników z Kickboxing Society czym prędzej zakryła szatą szkolną. W końcu drżącymi rękami pochwyciła różdżkę i zdjęła z drzwi blokadę. — Proooszę! Drzwi uchyliły się powoli, a w szparze ukazało się oblic... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |