Darcy Emma - Autobus z La Paz

Darcy Emma - Autobus z La Paz, Darcy Emma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Emma Darcy

 

Autobus z La Paz

 

 

Rozdział 1

 

Luis Angel Martinez wracał windą do swojego pokoju. Był w dobrym humorze. Załatwił sprawy, w związku z którymi przybył do La Paz, zjadł dobrą kolację, a polityczne zamieszki w mieście dostarczyły mu doskonałego pretekstu, by się nie stawić na własnym przyjęciu zaręczynowym, i nawet jego matka, powszechnie uważana za najbogatszą i najbardziej wpływową kobietę w Argentynie, nic nie mogła na to poradzić.

Uśmiechnął się z zadowoleniem i dopiero teraz zauważył utkwione w sobie, pełne podziwu i nadziei spojrzenia dwóch młodych kobiet jadących windą razem z nim. Sądząc z akcentu i stroju, były to Amerykanki. Uśmiech na twarzy Luisa zgasł i w jego oczach błysnęło lekceważenie. Nie znosił tych cudzoziemskich turystek, które nade wszystko szukały w Południowej Ameryce przygód seksualnych, a przede wszystkim drażniło go, gdy patrzyły na niego jak na potencjalną zdobycz. Luis, ze swą oliwkową cerą i czarnymi włosami, wyrazistymi rysami twarzy odziedziczonymi po hiszpańskich przodkach, wyższy i mocniej zbudowany niż większość Latynosów, zawsze robił wrażenie na kobietach i zapewne był w ich oczach łakomym kąskiem, ale ta rola w najmniejszym stopniu go nie pociągała. Sparzył się już raz i to mu zupełnie wystarczyło.

Winda zatrzymała się i blondynki wyszły na korytarz. Luis patrzył za nimi ponurym wzrokiem. Ich jasne włosy nawet się nie umywały do jedwabistych, świetlistych włosów Shontelle, sądził jednak, że ich podejście do zmysłowych przyjemności z tubylcami było dokładnie takie samo. Nic z tego, panienki, pomyślał, gdy winda znów ruszyła w górę. Pod jednym względem jego matka miała rację: najlepiej było się związać z kobietą należącą do tej samej rasy i kultury, o podobnym pochodzeniu. Wówczas człowiek nie narażał się na przykre niespodzianki, lecz mógł wieść gładkie życie. Szczególnie gdy Elvira Rosa Martinez stała przy sterze i kierowała wszystkim według własnego widzimisię.

Jego matka nie wzięła pod uwagę tylko jednego:

że w Boliwii wybuchnie rewolucja i Luis nie stawi się na przyjęcie zaręczynowe, które zorganizowała za jego plecami. Nieprzewidziane okoliczności. Nie mógłby sobie wymarzyć lepszej wymówki. Na tę myśl odzyskał humor i wyszedł z windy uśmiechnięty. Nikt nie mógł mu zarzucić, że zatrzymał się w hotelu. Nie sposób było wyjść na ulicę, by się nie wpakować w kłopoty.

Poprzedniego dnia odbył się gwałtowny przemarsz farmerów ulicami La Paz. W Boliwii szykowała się kolejna zmiana rządu. Lotnisko zostało zamknięte i ustanowiono godzinę policyjną. Wszędzie było pełno żołnierzy.

Luisa, bezpiecznego i otoczonego komfortem w hotelu Plaża, te wydarzenia nie poruszyły nawet w najmniejszym stopniu. Boliwia to była Boliwia.

Wciśnięta między Peru, Paragwaj, Argentynę, Brazylię i Chile, na przestrzeni wieków najeżdżana najpierw przez konkwistadorów, a potem przez wszystkich sąsiadów, przeżywała nieustanne wstrząsy polityczne. Rząd zmieniał się tu częściej niż w jakimkolwiek innym kraju. Ostatnio nawet zdarzyło się, że zmienił się pięciokrotnie w ciągu jednego dnia. Pucze wojskowe następowały jeden po drugim, kolejni generałowie pojawiali się u steru rządu, a potem znikali.

Luis był pewien, że groźna sytuacja w końcu przeminie i życie dalej będzie się toczyć zwykłym torem.

Wszedł do swojego apartamentu i od razu skierował kroki w stronę barku. Trzeba było uczcić ten dzień. Wiedział oczywiście, że wkrótce odbędzie się drugie przyjęcie zaręczynowe, ale tym razem to on je zorganizuje, po swojemu. To było nieuniknione. Miał trzydzieści sześć lat. Najwyższa pora na ożenek i założenie rodziny. Również na to, by matka wreszcie przestała się wtrącać w jego sprawy.

Wiedział, że matka na pewno dusi się z wściekłości. Zależało jej na tym, by jak najszybciej ogłosić publicznie wiadomość o zrealizowaniu największej ambicji jej życia – połączeniu fortuny Martinezów z fortuną Gallardów. To jej dobrze zrobi, pomyślał Luis bezlitośnie. Za bardzo lubiła narzucać innym swoją wolę.

Matka wybrała dla niego Claudię Gallardo wkrótce po śmierci jego brata, Eduarda. Claudia była wtedy jeszcze uczennicą, matka jednak uznała ją za najodpowiedniejszą kandydatkę na synową. Miała wszystkie zalety tradycyjnej żony. Luis wykrzyczał wtedy, że sam sobie znajdzie żonę, ale w gruncie rzeczy odkąd Shontelle, ta zielonooka wiedźma, odrzuciła go jak śmieć, było mu wszystko jedno. Nie potrafił wymazać z pamięci tego doświadczenia. Po nim oczekiwał od kobiety czegoś więcej niż tylko tego, że będzie „odpowiednią żoną". Pragnął czuć, że... że...

Może jednak nie pozostały w nim już żadne uczucia, żadne namiętności. Może podobne doświadczenie już nigdy więcej nie powtórzy się w jego życiu. Cóż więc za różnica, jakie będzie jego małżeństwo pod względem seksualnym? Ożeni się z Claudią i razem dadzą życie nowej linii dziedziców majątku. Przypuszczał, że uda mu się pokochać własne dzieci.

Co innego jednak poddać się z rezygnacją własnemu losowi, a co innego dać sobą rządzić. Choć Luis wyrósł już z okresu młodzieńczego buntu i przyjął na siebie rolę, która powinna należeć do jego starszego brata Eduarda, to jednak nie zamierzał oddawać matce pełni władzy nad swoim życiem. Cieszył się, że nie może teraz polecieć do Buenos Aires, by zaspokoić jej życzenia. Był pewien, że Claudia posłusznie poczeka. Claudia zawsze była posłuszna, pomyślał Luis, krzywiąc się. Czasem podejrzewał, że jest to gra, która ma sprawić, by czuł się szanowanym i uwielbianym władcą własnego królestwa. Ale nawet jeśli tak było, to co z tego? Przy Claudii w każdym razie wiedział, na czym stoi.

Wyjął z lodówki lód i limonę. Gdy mieszał drinka, zadzwonił telefon. W pierwszej chwili Luis pomyślał, że to zapewne matka znalazła jakiś sposób, by mógł przylecieć do Buenos Aires.

– Luis Martinez – powiedział.

– Luis, mówi Alan Wright. Proszę, nie odkładaj słuchawki. Straciłem mnóstwo czasu, żeby cię znaleźć. Rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy.

Jedynie desperacja w głosie Alana sprawiła, że Luis powstrzymał odruch i nie przerwał połączenia.

Nie miał ochoty na żadne kontakty z mężczyzną, którego siostra potraktowała go jak latynoskiego samca.

– Jakiej pomocy? – spytał ze złością.

– Luis, mam tu grupę. Utknęliśmy w La Paz.

Wczoraj mieliśmy odlecieć do Buenos Aires. Bóg jeden wie, kiedy lotnisko znów zostanie otwarte. Ludzie są przerażeni, w panice, a niektórzy cierpią na chorobę wysokościową. Muszę znaleźć jakiś autobus, żeby ich stąd wydostać. Sam poprowadzę. Pomyślałem, że może ty mógłbyś mi pomóc.

Autobus. To słowo przywiodło Luisowi na myśl stare wspomnienia z czasów, gdy Alan był znacznie młodszy i bardziej szalony. Przyprowadził wtedy zdezelowany autobus przez dżunglę amazońską do kopalni Martinezów. Luis zaś, wysłany przez rodzinę w bezpieczne miejsce, przeczekiwał w kopalni rozruchy polityczne w Argentynie. Alan przepracował w kopalni pół roku, służąc umiejętnościami mechanika w zamian za części do autobusu, który miał się stać kamieniem węgielnym jego własnego biura podróży.

Alan był Australijczykiem zakochanym w Ameryce Południowej i zdecydowanym przekonać rodaków do tego kontynentu. Postanowił zacząć od trampingów, a potem stopniowo przejść do organizowania droższych, bardziej komfortowych i bardziej dochodowych wycieczek. Luis podziwiał jego inicjatywę i determinację. Bardzo polubił towarzystwo tego zawsze pogodnego chłopaka. Przez dziewięć lat utrzymywali nieregularne, lecz serdeczne kontakty i wszystko byłoby dobrze, gdyby Alan nie przedstawił Luisa swojej siostrze...

– Czy Shontelle jest z tobą? – zapytał teraz Luis wrogim tonem.

Alan nie zaprzeczył. Na drugim końcu linii zapanowało milczenie.

– Jest czy nie? – powtórzył Luis. Wiedział doskonale, że w każdej chwili może przerwać połączenie;

Alan zdany był na jego łaskę i niełaskę.

– Niech to diabli, Luis! Zapłacę ci za ten autobus.

Czy nie możemy dogadać się tylko we dwóch? – wybuchnął Alan.

– A więc była tam. Luis poczuł się tak, jakby poraził go prąd o wysokim napięciu.

– Gdzie jesteś? – zapytał krótko.

– W hotelu Europa – odrzekł Alan pośpiesznie.

– Bardzo blisko ciebie.

– Znakomicie! – Luis uśmiechnął się, ale w jego oczach pojawił się lodowaty chłód. – Ile osób liczy twoja grupa?

– Razem ze mną trzydzieści dwie.

– Mogę zdobyć dla ciebie autobus...

– To wspaniale! – westchnął Alan z głęboką ulgą.

– ... i podstawić go pod hotel. Twoja grupa może wyjechać jutro, wcześnie rano...

– Wiedziałem, że jeśli ktokolwiek może mi to załatwić, to tylko ty – rzekł Alan ze szczerą wdzięcznością.

– ... ale pod jednym warunkiem.

W słuchawce znów zapanowała pełna napięcia cisza.

– Pod jakim? – zapytał Alan ostrożnie.

Uczucia Alana w najmniejszym stopniu nie obchodziły Luisa. Był pewien, że ta przyjaźń nie była tak do końca bezinteresowna. W końcu, dla organizatora wycieczek zagranicznych kontakty z Luisem Angelem Martinezem były bardzo cenne. Mogły otworzyć wiele drzwi.

– Shontelle będzie musiała przyjść do mojego apartamentu w hotelu Plaża, żeby wynegocjować układ – powiedział śmiało. – Im szybciej to zrobi, tym lepiej dla ciebie.

– Chyba nie mówisz poważnie! – wykrzyknął Alan. – Przecież jest już po godzinie policyjnej! Po ulicach jeżdżą czołgi i wszędzie – kręci się pełno uzbrojonych żołnierzy. Samotna kobieta na ulicy o tej porze... Luis, to zbyt niebezpieczne.

Podobnie jak wyjazd z miasta autobusem, pomyślał Luis. Zbuntowani chłopi zablokowali wszystkie drogi wylotowe z La Paz. Alan najwyraźniej był gotów podjąć każde ryzyko, byle tylko wyciągnąć stąd ludzi, których miał pod opieką. Prawdopodobnie liczył na swoją elokwencję oraz łapówki.

– Jeśli chcesz, możesz ją odprowadzić. To bardzo blisko, a ulica łącząca nasze hotele to tylko mały zaułek. Raczej trudno się tu spodziewać czołgów i uzbrojonych żołnierzy – zauważył.

– Nie mogę opuścić grupy. Shontelle też. Jest potrzebna kobietom, żeby...

– Do mojego hotelu prowadzi boczne wejście od strony schodków na Prado 16 de Julio. Dopilnuję, żeby był tam ktoś, kto ją wpuści. Powiedzmy... za pół godziny?

Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę i z uśmiechem zamieszał lód w szklance. Odpowiedzialność wobec innych często popychała na drogi, których człowiek nie wybrałby dobrowolnie. Ponieważ był synem swojej matki, musiał się ożenić z Claudią Gallardo. A ponieważ Shontelle była siostrą Alana, musiała jeszcze tego wieczoru stawić się w jego pokoju.

 

Rozdział 2

 

Shontelle zauważyła, że jej brat mocno zacisnął zęby, odkładając słuchawkę. Na moment serce jej zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe.

– Czego chciał? – zapytała. Przysłuchując się rozmowie, zorientowała się, że Luis nie odrzucił prośby od razu. Z pewnością był w stanie znaleźć jakiś autobus. Rodzina Martinezów prowadziła rozległe interesy i miała liczne kontakty na całym kontynencie:

w rolnictwie, kopalniach, cementowniach, rafineriach, transporcie...

– Daj spokój, nie ma o czym mówić – mruknął Alan, machając ręką z rezygnacją. – Spróbuję czegoś innego.

Ale nie było już czego próbować. Shontelle bezradnie potrząsnęła głową, zerkając na stertę karteczek na stole. Próbowali już wszystkiego, ale pomoc znikąd nie nadchodziła.

Siedzieli w saloniku wspólnie zajmowanego apartamentu. Patrząc na wielką postać Alana, Shontelle odnosiła wrażenie, że pokój jest dla niego zbyt ciasny.

Ogarniało ją klaustrofobiczne poczucie porażki. Pobyt w nowym, pięciogwiazdkowym hotelu Europa miał być ukoronowaniem tej wycieczki, teraz jednak członkowie grupy czuli się tu jak w więzieniu. Wszyscy byli mocno spięci i kolejna zła wiadomość łatwo mogła sprowokować wybuch.

Alan z zasady unikał przekazywania swoim grupom złych wiadomości, szczególnie gdy nie miał niczego pocieszającego na osłodę. Zazwyczaj potrafił zachować zimną krew w każdej sytuacji i znaleźć wyjście z każdego kryzysu. W Ameryce Południowej kryzysy były na porządku dziennym i elastyczność była warunkiem powodzenia w jego działalności, toteż Alan zwykle miał w zanadrzu jakiś alternatywny plan działania. Tym razem jednak na każdym kroku natrafiał na mur nie do przebicia.

Nie znosił sytuacji, gdy czuł się bezradny i musiał kogoś prosić o pomoc. Podobnie jak Luis Martinez, pomyślała Shontelle. Pod tym względem ci dwaj mężczyźni byli do siebie bardzo podobni. Pokrewne dusze. Kiedyś łączyła ich bliska przyjaźń, której nie mogła naruszyć odległość ani różnica w pozycji społecznej. Bywało, że nie widywali się przez długi czas, ale nie miało to żadnego znaczenia.

Shontelle wciąż czuła się winna zerwania tej przyjaźni. Alan ostrzegał ją, że związek z Luisem nie ma szans powodzenia, ona jednak nie chciała go słuchać, nie chciała tego dostrzec. W końcu Elvira Rosa Martinez brutalnie otworzyła jej oczy. Potem zaś zbyt była zaabsorbowana leczeniem złamanego serca i urażonej dumy, by się zastanowić, jak jej zerwanie z Luisem odbije się na jego przyjaźni z Alanem.

Alan nie wspomniał jej o tym ani słowem, Shontelle jednak usłyszała kiedyś, jak Vicki, jego żona, sucho poinformowała pracowników biura, że nie są już mile widzianymi gośćmi na terytorium Martinezów. Popularna jednodniowa wycieczka z Buenos Aires na ranczo młodszego brata Luisa, Patricia, została skreślona z programu.

Gdy Shontelle zapytała o to Vicki, otrzymała druzgocącą odpowiedź:

– Shontelle, czy ty naprawdę spodziewałaś się, że Luis Martinez nie zerwie kontaktów z Alanem? Mało, że jesteście rodzeństwem, to jeszcze do tego wyglądacie podobnie!

To była prawda. Alan był o dziesięć lat starszy, ale byli do siebie bardzo podobni. Mieli ten sam układ twarzy: szerokie brwi, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty nos i wyrazisty podbródek. Alan miał oczy piwne, ona zielone. Jasnoblond włosy Alana ściemniały z wiekiem, wciąż jednak były niejednolite w kolorze. Każde z nich musiało przywodzić na myśl to drugie, a tego Luis Angel Martinez z pewnością sobie nie życzył.

Shontelle wiedziała, że zraniła jego dumę. Wówczas nie wydawało jej się to ważne, ale dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo się myliła.

– Rozmawiałeś o mnie z Luisem – odezwała się.

Alan spojrzał na nią z przygnębieniem.

– Pytał o ciebie – odrzekł obojętnie.

Shontelle zmarszczyła brwi. Zanim Alan odłożył słuchawkę, wspomniał coś o tym, że wychodzenie na ulicę po godzinie policyjnej jest zbyt niebezpieczne dla kobiety.

– Nie, chodziło o coś innego. Powiedz mi, czego on chciał – nalegała.

– Już ci mówiłem, żebyś nie zawracała sobie tym głowy! – prychnął niecierpliwie jej brat.

– Chcę wiedzieć. Mam prawo wiedzieć – zirytowała się Shontelle. – Jestem odpowiedzialna za grupę w takim samym stopniu jak ty.

Alan przerwał wędrówkę po pokoju, ale cała jego postać wciąż emanowała agresją. W jego oczach błysnęła wściekłość i frustracja.

– Nie pozwolę, żeby moja siostra czołgała się na kolanach przed Luisem Martinezem! – wybuchnął.

Shontelle jasno zrozumiała, że Luis wykorzystał prośbę o autobus do czysto osobistych porachunków.

Wzięła głęboki oddech, by uspokoić rozedrgane nerwy. Nie mogła tak tego zostawić. Czuła się winna wobec Alana, a poza tym losy całej grapy zależały od nich dwojga.

– Nie jestem już dzieckiem – rzekła stanowczo. Mam dwadzieścia sześć lat i umiem o siebie zadbać.

– A, tak! – obruszył się Alan. – Tak jak dwa lata temu, gdy przekonałaś mnie, żebym cię zostawił w Ameryce Południowej z Luisem!

– To już przeszłość. Teraz potrafię sobie z nim poradzić – odparła.

– Nie chciałaś tu wracać. Nie przyjechałabyś ze mną, gdyby nie to, że Vicki dostała zapalenia węzłów chłonnych. A gdy byliśmy w Buenos Aires, wyglądałaś jak kłębek nerwów.

Policzki Shontelle zapłonęły.

– Przyjechałam tu po to, żeby ci pomagać. To moja praca! – Odsunęła krzesło od stołu i podniosła się.

– Pójdę z nim porozmawiać – rzekła stanowczo.

– Niczego takiego nie zrobisz!

– Alanie, Luis był twoją ostatnią deską ratunku.

Dwa lata temu załatwiłby ci autobus bez problemu.

To przeze mnie nie chce tego zrobić, dlatego ja powinnam zająć się sprawą.

Alan próbował przekonać siostrę, ale była nieugięta. Nic nie mogło jej powstrzymać: ani godzina policyjna, ani groźba niebezpieczeństwa – co prawda niezbyt wielka, gdyż hotel Plaża znajdował się tuż za rogiem – ani niepokój Alana. Poczuła, że zbyt długo już żyła z poczuciem winy i wstydu. Przez dwa łata zżerały ją wspomnienia. Skoro Luis Martinez chciał teraz spotkać się z nią twarzą w twarz, niech tak będzie. Może wyniknie z tego coś dobrego.

Przynajmniej autobus. Tyle z pewnością była winna Alanowi.

 

Rozdział 3

 

O dobre intencje było jednak najłatwiej w bezpiecznej odległości od przyczyny zagrożenia. Shontelle z drżącym sercem wpatrywała się w drzwi prowadzące do apartamentu Luisa. W dalszym ciągu nie był jej obojętny i wątpiła, czy taka chwila kiedykolwiek nadejdzie. Była zakochana nawet w jego imieniu. Luis Angel... Ciemny anioł, pomyślała, powstrzymując dreszcz. W końcu przemogła się, podniosła rękę i zastukała, myśląc: koniecznie trzeba zdobyć ten autobus.

Jej strój był dowodem na to, że nie chodziło jej o nic więcej: ciemnoczerwona koszulka ze znakiem firmowym Amigos Tours, spodnie khaki z kieszeniami na udach i mocne buty.

W końcu drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Luis we własnej osobie. Shontelle stała jak wmurowana. Nie była w stanie oddychać ani myśleć. W jednej chwili zupełnie zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach.

– Witaj w moich stronach – powiedział i dźwięk jego głosu przywrócił dziewczynę do rzeczywistości.

Głos Luis miał piękny, głęboki i zmysłowy, ale w tej chwili nie było w nim ani odrobiny ciepła. Spojrzał na nią przenikliwie z lekkim grymasem na ustach, a potem odsunął się na bok, żeby mogła wejść do środka.

– Boisz się? – zapytał szyderczo. To ją otrzeźwiło do reszty.

– Nie. A powinnam? – odparowała, wymijając go.

Za plecami usłyszała złowieszcze szczęknięcie zasuwki w drzwiach.

– Latynoscy kochankowie bywają gwałtowni mruknął Luis ironicznie.

Shontelle tylko wzruszyła ramionami.

– Od tamtych czasów upłynęło już wiele wody – rzuciła lekko i chcąc się od niego jak najbardziej oddalić, podeszła do wielkiego okna na drugim końcu pokoju, skąd roztaczał się imponujący widok na La Paz nocą.

– Muszę przyznać, że jesteś równie energiczny jak zawsze – zauważyła. – Chyba życie traktowało cię nie najgorzej.

– Mogło być lepiej – odparł, patrząc na nią z rozbawieniem.

– Przypuszczam, że jesteś już żonaty – dodała Shontelle, próbując umocnić się na z góry upatrzonych pozycjach. Podwinięte rękawy koszuli Luisa ukazywały umięśnione ramiona. Górne guziki koszuli miał rozpięte; widziała ciemny zarost na jego piersiach. Myśl, że żona Luisa zna jego ciało równie blisko jak ona sama, była dla Shontelle nie do zniesienia.

– Nie. Tak się składa, że nie jestem żonaty.

Ze zdumienia zaparło jej dech. Na pewno kłamie, pomyślała, odwracając się do okna, by ukryć zmieszanie. Przecież przed dwoma laty był zaręczony z dziedziczką rodu Gallardów, o czym jednak zapomniał poinformować Shontelle. Pozwolił jej wierzyć, że jest jedyną kobietą, która liczy się w jego życiu, choć dwie inne kobiety miały do niego znacznie większe prawa. Tą drugą była Elvira Rosa Martinez. To przeoczenie wyraźnie jej powiedziało, ile dla niego znaczyła. Dla niego była to tylko rozrywka, przelotny romans na boku z cudzoziemką, chwila relaksu.

Z drugiej strony jednak, niczego jej wtedy nie obiecywał.

– Przypuszczam, że ty też nie wyszłaś za mąż, skoro podróżujesz z bratem – powiedział Luis przeciągle, podchodząc do niej.

– Posłuchaj, przyszłam tutaj w konkretnej sprawie – odrzekła Shontelle szorstko. Wolała nie poruszać osobistych tematów, a poza tym Luisowi nie można było wierzyć. I tak powiedziałby jej to, co najlepiej służyłoby jego celom.

– Czy masz jakiegoś przyjaciela, który czeka na ciebie w domu, gotów spełniać wszystkie twoje zachcianki? – zapytał Luis jadowicie.

– Akurat skończyły mi się zapasy przyjaciół mruknęła, nie patrząc na niego.

– I dlatego tu przyjechałaś?

Shontelle ugryzła się w język, by nie odpłacić mu pięknym za nadobne. Pamiętała jednak, co ją tu przywiodło. Zacisnęła zęby, skrzyżowała ramiona na piersiach i nieruchomo wpatrzyła się w światła za oknem.

– Widok jak z bajki, prawda? – zauważyła swobodnie.

I rzeczywiście tak było. La Paz to najwyżej położona stolica na świecie, zbudowana na wysokości czterech tysięcy metrów, na dnie kanionu w kształcie spodka, przypominającego księżycowy krater. Miasto prawie zupełnie pozbawione było zieleni; niedostatek tlenu w powietrzu nie sprzyjał roślinności, podobnie jak turystom, przybywającym tutaj z niżej położonych miejsc. Teraz jednak, w nocy, stolica Boliwii stanowiła imponujący widok. Shontelle patrzyła nań z dołu, z zagłębienia spodka. Światła miasta wznosiły się wielkim łukiem nad hotelem i sięgały tak wysoko, że wydawało się, jakby były zawieszone na niebie.

Nie sposób było uwierzyć, że tam mieszkają ludzie.

– Przydałby się czarownik, żeby zdjął z ciebie ten urok – zakpił Luis, stając tuż za nią.

– Potrzebujemy autobusu – odrzekła Shontelle szybko.

– Godzina policyjna kończy się o szóstej rano.

Serce Shontelle zaczęło szybciej bić. Co to miało oznaczać? Czyżby Luis przewidywał, że negocjacje potrwają całą noc?

– Nie lubię, kiedy masz włosy splecione w warkocz – dodał, wprawiając ją w jeszcze większe zakłopotanie.

Ujął warkocz w rękę. Gdy dotknął jej pleców, Shontelle poczuła dreszcz. Wiedziała, co on zamierza zrobić, lecz w duchu nie potrafiła tego zaakceptować.

To niemożliwe, by Luis wciąż jej pragnął!

A może wcale jej nie pragnął, tylko bawił się z nią jak kot z myszą. Miała ochotę spojrzeć na jego twarz, ale bała się tego, co mogłaby tam zobaczyć, i nie chciała dostarczać mu zbyt wiele satysfakcji. Uspokój się, uspokój, powtarzała sobie gorączkowo w myślach.

Luis zdjął gumkę z jej warkocza i zaczął rozplątywać pasma włosów.

– Czego ty ode mnie chcesz? – wybuchnęła Shontelle.

– Tego, co miałem wcześniej.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.