Danuta Noszczynska - Historia Nie ...

Danuta Noszczynska - Historia Nie Magdal, Ebooki RTF
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

             

              Danuta Noszczyńska

             

              HISTORIA NIE MAGDALENY

             

              I.

             

              Kura przeznaczenia

             

              Po jakie licho wstałam dziś znów tak wcześnie? Nie mam przecież żadnych powodów. Właściwie mam, jeden jedyny: pójść do klozetu. Za oknem szary, paskudny dzień.

              Pamiętam, jak pani w podstawówce mawiała, że jesień przyobleka świat w królewskie kolory: złota i purpury. Dla mnie są to kolory sraczki chorego na salmonellę. I jeszcze ten „mgły woal". Jaki woal? Raczej szary popiół, pozostały z mojego dotychczasowego życia...

              Jestem przekonana, że za oknami ludzi budzących się w sąsiednich domach jest zupełnie inna pogoda. Podejrzewam, że nawet całkiem inna pora roku. Idą dokądś, spieszą, drepcą, sumiennie speł-niają swoje obowiązki, ciułają grosz do grosza, obrastają w sadło, potomstwo, morale, mniemanie o sobie - i tak mielą dzień z nocą, dzień z nocą, dzień z nocą, aż do tego końca, który jest też obowiązkiem. Dla mnie jak na razie jedynym i jak na ironię dość odległym. Chyba.

              No tak, jest jeszcze Matylda. Ale czy ja mam wobec niej jakieś obowiązki? Niekoniecznie. Zechcę dać jej żreć, to dam. Nie zechcę, to nie dam. Matylda wtedy zdechnie. Skoro śmierć jest wpisana w obowiązki człowieka, to w obowiązki kury też.

              Kiedy mój mąż olał domowy wikt i opierunek, odchodząc wraz z miesięcznym dochodem, zjawiła się stryjna.

              - Teraz ci Magduś ciężko będzie. Bez chłopa ciężko jest. Żebyś to choć robotę jaką miała...

              T L R

              Masz! Kuraka ci przywiozłam. Zjesz se w niedzielę rosołu z makaronem.

              Od tej pory nie widziałam już stryjny. Krewni stronią od takiej, co „jej bez chłopa ciężko jest".

              Kura natomiast została. Nazwałam ją imieniem stryjny na jej cześć i podobieństwo.

              Uczciwie mówiąc, to właściwie na cześć. Podobieństwo ujawniło się znacznie później, kiedy Matylda została przeze mnie częściowo oskubana. Nie z mściwości żadnej, nie. Po prostu - kiedy się czasem tak mocno zamyślę, to tak bezwiednie międlę tymi dłońmi, skubię, szarpię, ugniatam.

              Kiedyś z takiego zamyślenia wyrwał mnie wrzask Matyldy. Pokój pławił się w pierzu... Miałam nawet z tego powodu niesnaskę z sąsiadką. Przybiegła do mnie zaraz rano z pretensjami:

              - Pani Gomorowa! Sodomę pani wyprawia! W porządnej kamienicy nikt nie gdacze po nocach!

              Porządni ludzie spać potrzebują. Albowiem porządni ludzie idą rano do pracy.

              Nie po raz pierwszy wytknięto mi moje bezrobocie. Społeczeństwo wymaga, by jednostka pracowała i łożyła sama na siebie. Mąż wymagał, abym nie pracowała i łożył na mnie. Wymagał, abym prowadziła dom.

             

              Wymagał, abym orientowała się w polityce i w sporcie. Wymagał obycia i wyglądu. Kawy bez mleka, herbaty z mlekiem, serwetek pod brodą, kostek zapachowych w klozecie, zbierania włosów łonowych z mydła i sedesu. Kiedy odszedł, przestał wymagać i łożyć.

              Mój mąż - moje szczęście, którego nigdy nie byłam zdaniem teściowej „odpowiednio godna" -

              wyprowadził się trzy tygodnie temu do kobiety w pełni zasługującej na czerpanie z tego zdroju cnót i zasobów pieniężnych. Kiedy wrócił do domu owego apokaliptycznego wieczora i oznajmił mi, że zamierza odejść, przyszła mi do głowy tylko jedna, jedyna myśl: co ja teraz będę robić? Wszystko do tej pory kręciło się wokół Fryderyka. Całe moje życie, każdy dzień, każda chwila. Cokolwiek robiłam, pytałam sama siebie po stokroć: co na to powie Fryderyk, jak to oceni? Fryderyk był ogromnym lustrem, przed którym stałam przez cały czas trwania naszego małżeństwa i dopiero w jego odbiciu widziałam właściwe znaczenie każdego swojego kroku, słowa, decyzji... Nie, decyzji nie. To Fryderyk podejmował wszystkie decyzje. Decydował o wyborze marki samochodu i rodzaju podpasek dla mnie.

              Nie mogłam na przykład używać sanitariów ze skrzydełkami, bo Fredzio twierdził, że ranią pachwiny.

              Kiedy zapytałam, skąd on to może wiedzieć, spojrzał na mnie z niesmakiem i odrzekł: to przecież logiczne, Magdaleno. Powinnaś się cieszyć, że oszczędzam ci tego rodzaju eksperymentów...

              No i dupa! - mruknęłam filozoficznie i poczłapałam do lustra. - Nie garb się Magdaleno, nie człap Magdaleno, po prostu suń przed siebie, jak eteryczne zjawisko!

              - A gówno! - oznajmiłam, wyraźnie akcentując okrąglutkie ó. - Nie uczesałaś się dzisiaj Magdaleno! - Nie będę się czesała! I pójdę się w końcu wyszczać. Tak! Wyszszszczać, Fryderyku.

              Siedząc na desce klozetowej, zupełnie odruchowo zaczęłam myśleć samodzielnie - kwestia T L R

              przyzwyczajenia. Toaleta w czasach trwania mojego małżeństwa była jedynym miejscem, w którym mój mąż nie myślał za mnie. Co więc teraz będę robić, skoro całą wiedzę o sobie, jaką posiadam, wpoił we mnie Fryderyk? Z tej wiedzy wynika jasno, że nie powinnam robić absolutnie nic... I wtedy stanął przede mną jak żywy problem mojego ja. I choć, jak tylko sięgam pamięcią, zawsze byłam na tym świecie, to istniałam chyba raczej jako ona, jako ty, jako Magdalena Gomora; czyjaś żona, czyjaś synowa, czyjaś sąsiadka... Byłam zawsze tak jakoś dokoła siebie i chyba żadnej mnie we mnie nie by-

              ło...

              W nagłej potrzebie skonfrontowania siebie z sobą rzuciłam się w stronę lustra - już po raz drugi dzisiaj - ale zobaczyłam tylko czubek skołtunionego łba. Lustro w klozecie przystosowane było do wzrostu Fryderyka.

              Podążając do toaletki w salonie, pokonywałam powywalane do góry dnem szuflady, kartony, góry odzieży i kanciaste bibeloty walające się wszędzie od wyprowadzki męża. Wyrżnęłam już przy pierwszej większej stercie, boleśnie waląc się w goleń. Dzwoniący w uszach ból uświadomił mi w sporym stopniu moje jestestwo. Natychmiast zaczęłam się nim delektować, umiejscawiać, kojarzyć siebie z tą bolesną golenią, bo to już tylko moja goleń - mąż porzucając mnie, zwrócił mi nie tylko rękę, ale i goleń, która bolała mnie teraz jak diabli, ale bolała mnie dla mnie samej, z mojego własnego powodu, moim własnym bólem... Wijąc się na kupie krawatów i muszek Fryderyka, jęczałam w bolesnym uniesieniu. I tak też zastała mnie moja teściowa.

              - No tak - wysapała z satysfakcją - ty pijesz, Magdaleno!

              - Ty pijesz... powtórzyłam bezwiednie, bo coś zaświtało mi nagle w umyśle: popaść w alkoho-lizm... tak, to będzie punkt pierwszy na mojej liście pomysłów na samodzielne życie...

              - TY pijesz Magdaleno, nie ja piję. Ankoholizujesz się - zaakcentowała wyraźnie.

              - Alkoholizujesz - poprawiłam ją odruchowo.

              - Jak śmiesz! A właściwie po co ja z tobą dysputuję? Przyszłam tylko po klejnot rodowy.

              - Klejnot rodowy wyprowadził się razem z twoim synem mamo, trzy tygodnie temu.

              - Zawsze byłaś wulgarna Magdaleno - powiedziała z godnością teściowa, równocześnie usiłując mi wyrwać serdeczny palec razem z pierścionkiem, po który przyszła.

              - Proszę - wręczyłam jej pierścionek. Tak będzie szybciej.

              - Zawsze byłaś wulgarna - powtórzyła, nie wiadomo w jakim kontekście teściowa. - Zastanawiałam się nierazkrotnie, w jaki sposób zmusiłaś Fredzia do tego małżeństwa. Jestem przekonana, że Fredziu tak sam z siebie nigdy by się z tobą nie ożenił! Ukończył albowiem studia wyższe!

              - Ja też ukończyłam studia wyższe, mamo.

              - No tak, ale ty jesteś kobietą!

              Logika mojej teściowej, a także jej sposób wysławiania się nierazkrotnie wprawiał mnie w osłupienie. Teraz jednak nie miałam ochoty podążać zawiłymi ścieżkami jej rozumowania. Chciałam T L R

              jak najszybciej zobaczyć się w lustrze! A mama Fredzia i tak nigdy nie była w stanie pojąć, że najnormalniej świecie zakochaliśmy się kiedyś w sobie i zwyczajnie postanowiliśmy się pobrać.

              Nikt nikogo nie zmuszał - przeciwnie, pałaliśmy ku sobie symetrycznym uczuciem. Dziś, poza symetrią nic już z tamtego uczucia nie pozostało.

              - Czy mama już ma wszystko, co chciała stąd zabrać? - zapytałam, chcąc maksymalnie skrócić jej wizytę.

              Teściowa omiotła mieszkanie na poły wzgardliwym, na poły pazernym spojrzeniem, a jej wzrok zatrzymał się na drzemiącej w fotelu Matyldzie.

              - A... to?

              - A t o jest moje własne. Jeżeli to już wszystko, pozwoli mama, że odprowadzę ją do drzwi.

              Utykając na nogę, wypchnęłam za drzwi opierającą się coraz mocniej teściową, ponieważ - o ile ją znam - powzięła w tym momencie podejrzenie, że zamierzam ukryć przed nią jakiś bezcenny przedmiot stanowiący wspólnotę majątkową państwa M. i F. Gomorów, czyli innymi słowy absolutną własność Fredzia. Nie udało mi się jednak zamknąć drzwi, teściowa bowiem wetknęła w nie siatkę z kalafiorem.

             

              - Jeszcze zabiorę tę kurę.

              - Nie zabierze mama kury. Ona należy do mnie.

              Matka Fryderyka najwyraźniej umyśliła sobie, że to właśnie Matylda jest tym, co pragnę przed nią ukryć. A skoro pragnę ukryć, to oznacza, że jest ona z jakichś względów bardzo cenna. Jeśli zaś jest cenna, to w jej mniemaniu jest wymienialna na sporą gotówkę.

              - Wszystko... - wysapała z desperacją - ... wszystko w tym mieszkaniu jest połową Fredzia!

              - Tak? - spytałam przyjaźnie. - A, to proszę! - uchyliłam szerzej drzwi i wręczyłam teściowej nożyk do rozcinania listów - to proszę, niech sobie mama połowę oderżnie.

              Korzystając z tego, że teściowa w pierwszym odruchu cofnęła się o krok, zamknęłam szybko mieszkanie na zasuwę.

              - Nie, to nie! - krzyknęłam przez drzwi i ruszyłam w stronę upragnionego lustra. Omijając skrzętnie wszystko, co mogłoby mnie znowu zatrzymać w drodze do celu, dotarłam w końcu do śmiesznej, mosiężnej toaletki, stanowiącej wyobrażenie Fredzia o eleganckim, stylowym umeblowa-niu. Z niejakim zdziwieniem przyglądałam się teraz postaci w lustrze. Przyzwyczajenie podsuwało mi obraz eleganckiej, trzydziestotrzyletniej kobiety, starannie ubranej i uczesanej. Rzeczywistość zaser-wowała mi zgoła odmienny obrazek: rozkudłane, bose stworzenie, mające na sobie jedynie przejrzystą, mocno złachaną koszulę nocną. Ani tamten wizerunek, który miałam zakodowany w oczach, ani ten, który jawił mi się aktualnie, nie przekonał mnie jakoś do siebie. - To ja... Magdalena... - oznajmiłam ciągle drzemiącej w fotelu kurze.

              - To jestem właśnie ja. Ja! Ja! Ja! Ja!!! - powtarzając z uporem do lustra to nic nieznaczące dla T L R

              mnie słowo, chciałam zagarnąć w siebie swoje odbicie, wtłoczyć je w swoje chaotyczne myśli i za-gnieść wszystko razem w jednolite ciasto. Chciałam się wyrwać z przenikającej mnie na wylot obcej przestrzeni, wypluć, wyrzygać z siebie wszystko, co nie było mną...

              - Dlaczego płaczesz, Magdaleno? - zapytałam zdziwiona. Usmarkana gęba w lustrze spojrzała na mnie posępnie.

              Odwróciłam się od niej z niesmakiem i zapytałam raz jeszcze: dlaczego ja płaczę?

              - Spieprzamy stąd Matyldo! - z lubieżną przyjemnością wytrąbiłam obrzmiały nos w kraj koszuli nocnej.

              - To nie jest nasze miejsce. Pakujemy się i wyjeżdżamy!

             

              * * *  Rytmiczny stukot kół pociągu uśpił prawie wszystkich pasażerów przedziału. Niemiłosierny upał wlewał się przez otwarte okno - co zważywszy na porę roku - było zjawiskiem dość nietypowym.

              - Dobrze zrobiłyśmy, Matyldo - wyszeptałam do kury upchniętej w małym, kartonowym pudeł-ku. - Popatrz, ta paskudna pogoda została za oknami kamienicy przy Ceglanej. A my? Mkniemy sobie pociągiem na drugi koniec kraju, jakbyśmy wyjeżdżały na dawno zasłużony urlop. Nie wiem co prawda, jak przyjmie naszą wizytę stryjna Matylda, ale liczę na to, że jej chrześcijańskie sumienie nie pozwoli jej wyrzucić mnie za próg, a ciebie zjeść.

              - A zresztą, co mi tam! Postraszymy ciotkę, że pójdziemy do hotelu. Dla ciotki hotel, to tyle samo, co burdel. Nie pozwoli na pewno, żeby córka jej nieboszczyka brata tułała się po takich niedwu-znacznych przybytkach. Boimy się Matyldo? - zajrzałam przez otwór do pudełka. - Nie martw się, ja też się...

              W tym momencie spostrzegłam, że otyły pasażer z naprzeciwka przygląda mi się spod uchylo-nych powiek. Obciągnęłam więc skromnie spódnicę i przycisnęłam leżące na moich kolanach pudełko.

              Facet jednak ciągle mnie obserwował.

              Zagaić do niego? Wspomnę coś o pogodzie. Albo nie, to zbyt banalne. Może coś o kolejach państwowych? Państwowych, lepiej nie. To zbyt polityczne.

              - Kurę tu wiozę - powiedziałam w końcu całkiem do rzeczy, bo przecież przedmiotem jego za-ciekawienia było głównie moje pudełko. - Ciotka mi ją przywiozła kiedyś, wie pan? Miał być kogut, ale się okazało, że to kura, no to jadę ją odwieźć.

              - Ano widzi pani - odezwał się w końcu leniwie - bo to dziś nigdy nic nie wiadomo. Zaufać to nawet rodzinie nie można, ba, nawet dzieciom własnym! Ja pani powiem, że do sąsiada syn w zeszłym tygodniu przyjechał, bo on we Warszawie nimformatyke studiuje. Już od Wielkanocy sąsiad się chwalił, że Teoś (bo jemu Teodor jest, temu synowi) miłość swojego życia poznał i że na jesień do domu przywiezie, żeby rodzicom przedstawić. I przyjechał, tydzień temu, jak pani mówię, z drugim studen-tem. Dwa dni jedli, pili, grillowali, na łódce po jeziorze urządzali przejażdżki. Na trzeci dzień sąsiady T L R

              nie strzymali i pytają się jego, czegóż ta miłość z nim nie przyjechała? A Teoś im na to: no jakoż nie przyjechała, kiedy przyjechała? Toż ja wam przecież Grzesia przedstawiał, nie? No i sama pani widzisz - westchnął smutno otyły - dziś płcia płci nierówna! I czegóż tu od durnej kury chcieć, że się za koguta podszywa, kiedy rozumne, boskie stworzenia same nie wiedzą, co w portkach noszą?

              - No tak - próbowałam jakąś mądrą puentą zatrzeć uprzednie wrażenie - bo widzi pan, w dzisiejszych czasach seksualność człowieka jest... hm... taka bardziej... szeroko pojęta - wydawało mi się, że znalazłam odpowiednie określenie, pozwalające na wyrażenie myśli, z jednoczesnym uniknięciem słowa tolerancja.

              - E tam, seksualność niczemu nie winna - zaperzył się otyły - w końcu każdy z jednym przyro-dzeniem urodził się. To głowy się ludziom psują, a nie seksualność.

              - Trudno nie przyznać panu racji - zastanawiałam się teraz, jakby tu niespostrzeżenie zmienić kierunek naszej rozmowy - ale widzi pan, jeżeli chodzi o moją kurę ( i co dalej?) - to...

              Nieoczekiwanie facet sam wybawił mnie z opresji.

             

              - A ile ta kura, bo może ja od pani kupię? Pani się kłopotu pozbędzie, a ja na wieczór jeszcze ją sprawię, żeby na jutrzejszy obiad była. Syn przyjeżdża, z narzeczoną, wie pani. Ale jak mi Bóg miły!

              Zanim za próg wpuszczę, pod kieckę zajrzę!

              No i co mnie podkusiło, żeby zagajać? Facet niewątpliwie chęci ma dobre, ale cóż z tego, kiedy nieustannie zmusza mnie do manewrów myślowo słownych?

              Tę umiejętność opanowałam jednak całkiem nieźle, robiąc za salonowego pudla przy boku Fryderyka.

              - Dziękuję panu za dobre chęci, ale skoro już powiadomiłam ciotkę, że przywiozę tę kurę, to być może i ona ma w związku z nią jakieś plany.

              - Ano racja. Toż musi ją pani właścicielce zwrócić. Ja tylko od kłopotu wybawić chciał.

              - Wiem - uśmiechnęłam się prawdopodobnie sympatycznie - dziękuję panu.

              Otyły skinął głową, odsunął na bok telepiącą mu się na klatce piersiowej głowę sąsiada i zamknął oczy.

             

              * * *  Nad polami otaczającymi budynek stacji kolejowej w Rąpałkach unosiły się obłoczki mgły. Na-grzane słońcem za dnia łąki i ugorne pola ziajały teraz jak złachane psy. Okręciłam się dokoła siebie niepewnie, próbując znaleźć w otaczającym mnie krajobrazie jakikolwiek znajomy punkt. Nic z tego.

              Wyasfaltowana obecnie droga nie szła ani w górę, ani w dół, ani też nie prowadziła w stronę ogromnej, podupadłej stodoły - a to z tej przyczyny, że jak okiem sięgnąć w okolicy żadnej stodoły nie było. Nie było także dzikiej gruszy, ani małego, wiejskiego sklepiku.

              T L R

              - Mogłyśmy to przewidzieć, Matyldo - szepnęłam do wnętrza kartonowego pudełka - mogłyśmy powiadomić stryjnę... Nie, no uczciwie rzecz biorąc, nie mogłyśmy, z przyczyn technicznych oraz praktycznych. To nas usprawiedliwia. - No więc... No więc... Jakby tak stanąć do stacji tyłem, trzeba by iść, o ile pamiętam, w lewo w dół. Nie ma w dół, ale w lewo ciągle jeszcze jest. A to oznacza, że jest i droga, i prawdopodobieństwo jak pięćdziesiąt do stu, że prowadzi do celu.

              Wiedziona raczej uporem niż słusznością całego przedsięwzięcia i - co tu dużo mówić - raczej brakiem alternatywy - ruszyłam przed siebie. Jeżeli obrany przeze mnie kierunek okaże się właściwy, a trasa asfaltowej drogi nie odbiegnie za bardzo od dawnej, piaszczystej ścieżyny, najdalej za dwa kwa-dranse powinnam być na miejscu. To chyba pocieszające... Stelaż od plecaka wbijał mi w plecy zapię-cie od biustonosza, a wiercąca się w pudelku Matylda, wytrwale zaburzała moją równowagę.

              W mijanych przeze mnie przydomowych ogródkach jak na złość nie było żywego ducha.

              Miałam ochotę zastukać do pierwszych lepszych drzwi i zapytać o drogę, pamiętałam jednak, że w Rąpałkach każdy obcy budził tak wielką podejrzliwość, że właściwie mógł przejść spokojnie przez wieś wyłącznie w porze obiadu.

             

              Postanowiłam zatem znaleźć samodzielnie dom ciotki, a z dokonanego wyboru uczynić sobie swego rodzaju wróżbę: albo idę ku dobremu, albo pcham się pod prąd...

              Kiedy bywałam u ciotki w dzieciństwie, o tej porze roku odbywały się wykopki, a wieczorami od strony pól rozchodził się aromatyczny dym palonych badyli i pieczonych w ognisku ziemniaków.

              Na przydrożnych śliwach gałęzie uginały się od dojrzałych owoców, których nikt nigdy nie zrywał, bo było wstyd.

              - Zostaw te śliwki - sarkała stryjna, rozglądając się dokoła, czy nikt aby nie zauważył mojego aktu łakomstwa. - Nie zachowuj się, jakbyś w domu nie miała co jeść!

              - Ale ciociu, spójrz jakie te owoce są apetyczne, jakie soczyste, u ciebie w ogródku w ogóle takich nie ma - próbowałam wielokrotnie pertraktować ze stryjną.

              - Śliwek nie ma, ale jest chleb i kiełbasa w spiżarce. I jajka, i masło, i śmietana, i szmalec ze skwarkami. Tobie takich psiarów nie potrzeba jeść.

              - Ale ciociu, kiełbasa kiełbasą, ale ja bym chciała takich świeżych owoców...

              - Przydrożnymi śliwkami to napychają brzuchy Latoszkowe dzieci. Jeszcze by kto pomyślał, że bieda u nas.

              - Ale dlaczego, ciociu, ja bym chciała...

              - Chciała, nie chciała, człowiek nie zwierz i tak robić powinien, aby go drudzy w poważaniu mieli. Podrośniesz trochę, to zrozumiesz, że poszanowanie ludzkie najważniejsze jest. I tobie się może co podobać albo i nie, najpierwsza w życiu rzecz: opinia ludzka.

              Nie wiedziałam wtedy, jaki związek ma jedzenie śliwek z szacunkiem u ludzi, podobnie jak nie T L R

              rozumiałam sensu innych nauk ciotki, dopóki nie odkryłam sposobu pojmowania przez nią słowa „sza-cunek". Wpajane mi przez nią mądrości życiowe polegały bowiem na umiejętności wzbudzania po-dziwu - choć może słuszniej byłoby rzec: zawiści - otoczenia oraz przekonania ludzi, iż rzeczona za-wiść jest całkowicie uzasadniona.

              Nie służyły temu broń Boże żadne ekscesy obyczajowe i inne, toteż jedną z doskonale opano-wanych sprawności życiowych rodu Janiszów było maskowanie i zacieranie śladów. Dlatego pewnie tak trudno było mi zawsze nawiązać jakiś normalny kontakt z rodziną ojca, w której wszystko było pełne niedomówień i tajemniczości. Kiedyś wpadł mi w ucho fragment rozmowy babci z ojcem, z której wynikało, jakoby stryjna Matylda była w młodości bohaterką haniebnego skandalu, na szczęście ponoć - wszystko pozostało w rodzinie. Do dzisiaj jednak nie udało mi się wydobyć z kogokolwiek, cóż tak strasznego nieszczęsna Matylda uczyniła, że „na szczęście zostało w rodzinie".

              Przemykały mi przed oczami rozmaite obrazy, począwszy od kradzieży kieszonkowych, poprzez seksualne orgie, aż po bestialskie morderstwo na tle rabunkowym.

             

              Niczego jednak nie byłam w stanie dopasować do napuszonej, aczkolwiek wątłej Matyldy. Mo-

              że teraz uda mi się jakoś do niej zbliżyć? Bądź co bądź dwie samotne kobiety powinny chyba odnaleźć choćby nić porozumienia w tym misternie tkanym gobelinie pozorów i obłudy...

              - Matyldo, obrałyśmy jedynie słuszną drogę! - zawołałam radośnie do pudełka, stając naprzeciwko dobrze mi znanej z dzieciństwa, kamiennej studni. - No, to jesteśmy w domu - ekscytowałam się głośno, ponieważ od tego momentu wszystko już było stare i znajome.

              Tuż przed studnią kończyła się asfaltowa droga i zaczynał się piaszczysty trakt, nieco dalej ciągle jeszcze rosła gruba, przygarbiona wierzba, a w jej wielkiej dziupli znajdowała się kapliczka. W

              dole, częściowo ukryty pomiędzy drzewami, widniał ceglasty dach kryty starą przedwojenną dachów-ką, a z komina leniwie snuł się dym. Nie bacząc na odarte stopy i bolące plecy, raźno przyspieszyłam kroku, biegnąc długimi susami stromą ścieżką w dół.

              Po głowie - całkiem wbrew mojej woli - plątał mi się tajemniczy skandal ciotki Matyldy.

              - Czego dotyczyła ta rozmowa? - Czego... dotyczyła... ta rozmowa? - Czego... doty... czyłata...

              rozmowa? - pytałam się bezmyślnie, a rytm moich kroków narzucał melodię wypowiadanym słowom.

              - Czego... do... tyczy... ła... ta... rozmowa?

              I nagle zobaczyłam mosiężną toaletkę i odbicie mojego skudlonego łba w okrągłej, mętnawej powierzchni lustra, a zaraz potem chybotliwy wizerunek tej samej gęby w okrągłej tafli studziennej wody. I te dłonie... oparte to o blat toaletki, to znów o kamienną cembrowinę i padające na nie gorące krople...

              - Dlaczego płaczesz Magdaleno? - usłyszałam swój własny głos.

              T L R

              - Dlaczego płaczesz, Magdaleno? - zadudniło echem odbijającym się od kręgów betonowej czeluści...

              Boże mój... Co się ze mną dzieje?! Coś wirowało w mojej głowie, ściskało mi krtań, podcinało nogi... Bez tchu dopadłam wreszcie drewnianej furtki.

              - Ciociu, ciociu Matyldo!!! - wolałam przez zdławione szlochem gardło, jak w dzieciństwie, kiedy budził mnie w środku nocy zły sen. - Ciociu... wymamrotałam zdumiona, na widok stającej w otwartych drzwiach stryjny.

              - Jak ci... Jak pięknie wyglądasz w tych rudych włosach! Powinnaś od dawna tak je farbować!

              - Głupoty gadasz, Magdaleno - stwierdziła ciotka z obrzydzeniem na twarzy. - Ano, wejdźże za próg, przywitać najpierw wypadałoby się.

              Zamykając drzwi, ciotka wychyliła się zza mojego ramienia i bacznie zlustrowała okolicę. Pewnie - jak zwykle - uczyniłam coś niestosownego, sprawdzała więc, jak wielu świadków mogło mieć owo zajście.

              - Przepraszam ciociu - wyszeptałam zawstydzona - to pewnie ta poświata zachodzącego słońca tak mnie zwiodła. Wydawało mi się, że ufarbowałaś włosy.

             

              Czułam, że rzeczywiście palnęłam spore głupstwo, bo fryzura ciotki nie mogła wzbudzić niczy-jego zachwytu ani kolorem, ani konstrukcją. Szarosiwy warkocz owinięty wokół skroni od wielu lat w ten sam sposób „ozdabiał" jej głowę.

              - A to jest ten kurczak, którego ciocia mi przywiozła - powiedziałam szybko, chcąc zmienić niezręczny temat - jakoś nie miałam sumienia go zjeść...

              ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psdtutoriale.xlx.pl
  • Podstrony
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Tylko ci którym ufasz, mogą cię zdradzić.